Chłopak ze starego Sosnowca wszystko widział

Urodził się w Sosnowcu, tam się wychował i tam mieszka do dziś. Przy tej samej ulicy, od zawsze. Chłopak ze starego Sosnowca. Z racji pokaźnych gabarytów mówili na niego „Sztanga”. Dzisiaj zwracają się tak do niego tylko starsi koledzy i kibice. Zagłębie? W sercu od dziecka. To dlatego te 10 lat bez ekstraklasy dłużyło mu się jak nikomu innemu.

Piotr CALIŃSKI, rocznik 1968, przy Kresowej człowiek-orkiestra. Dla niepoznaki kierownik drużyny. Dziś specjalnie dla „Sportu” w niedoścignionej roli narratora…

Wskazał na mnie Juda

– Dobrze pamiętam bolesne pożegnanie z ekstraklasą. Z tamtych czasów przy drużynie zostałem tylko ja. W Zagłębiu funkcję kierownika objąłem w styczniu 2008 roku, czyli kilka miesięcy przed karną degradacją. Trenerem pierwszego zespołu został Andrzej Orzeszek, a jego asystentem Michał Juda. I to on zaproponował mnie na stanowisko. To mój kolega, wcześniej byłem u niego kierownikiem w zespole juniorów młodszych. A potem również w drużynie rezerw. Ówczesny właściciel klubu, pan Krzysztof Szatan, zaakceptował moją kandydaturę i tak objąłem obowiązki, które pełnię do dziś.

Historia na VHS

– Wcześniej? Wiele lat byłem zatrudniony w firmach telekomunikacyjnych, od zwykłego pracownika po stanowisko kierownicze. Potem chwilę pobyłem na bezrobociu, trzeba było sobie jakoś radzić. Wyjeżdżałem do Belgii, żeby dorobić dorywczo. No i pojawiłem się na Stadionie Ludowym. Z kamerą, w 2001 roku. Filmowałem mecze Zagłębia na potrzeby szkoleniowe – domowe i wyjazdowe. W oparciu o ten materiał sztab szkoleniowy przeprowadzał później pomeczowe analizy. Oczywiście początkowo wszystko utrwalałem na taśmach VHS, bo takie były jeszcze wtedy czasy. Dostawałem 100 zł za spotkanie. Dobra stawka, byłem zadowolony. Pamiętam, że zasiłku dla bezrobotnych dawali wtedy 400 zł.

Ostatnio w klubie natknąłem się na te kasety. Przekładałem je z miejsca na miejsce. Z wielkim sentymentem przeglądałem opisy. Kawałek historii. Są tam nasze mecze również z drużynami, które już nie istnieją – jak choćby Heko Czermno.

Któregoś dnia jeden ze sponsorów kupił nam nagrywarkę DVD i przerzuciłem się na lepszy sprzęt. A potem wszedł do gry Canal+ i wszystko się skończyło. Nie nagrywałem już. Trzeba było uzyskiwać zgody od stacji na każde filmowanie, a poza tym tak naprawdę nie było już potrzeby.

Z ojcem przez Stawiki

– Tata był maszynistą. Przepracował na kolei 40 lat. To z nim pierwszy raz poszedłem na Stadion Ludowy. To znaczy pojechałem, bo najpierw woził mnie tam w wózku. Potem jak tylko miał wolne – a ja trochę podrosłem – brał mnie za rękę i szliśmy na mecz. Przeważnie w niedzielę, bo soboty to jeszcze pracujące były. I nie przez osiedle, tylko zawsze przez Stawiki – taki rytuał. A było dalej. Nie wiem, czemu taką drogę ojciec wybierał. Może chciał dłużej ze mną pobyć? Opowiadał mi, że jak w latach 70. Zagłębie grało z Ruchem albo z Górnikiem, to trzeba było iść na stadion kilka godzin wcześniej, żeby jakieś miejsce znaleźć. A tych miejsc było przecież wtedy 30 tysięcy.

Przy Kresowej toasty wznosiło się różnie. Nie tylko lampką szampana…
FOTO LUKASZ SOBALA / PRESSFOCUS

Asem nie byłem

– Piłka zawsze kręciła się wokół mnie. Do stadionu miałem z domu niecałe 1000 metrów. Tam się biegało, tam się jeździło dookoła na rowerze. To była jedyna atrakcja. I przyszedł naturalnie taki dzień, w którym zapisałem się do trampkarzy Zagłębia. Moim pierwszym trenerem był Leszek Baczyński, dziś honorowy prezes klubu. Historia ładnie zatoczyła koło. Kariery nie zrobiłem. Gdyby nie szkoła, to może by coś z tego wyszło. Ale asem nauki nigdy nie byłem. A kopałem nieźle. Wcześniej na placykach się grało. Jak brakowało do kompletu, to mnie starsi zawsze wołali.

W szkole graliśmy nawet na lekcjach. Wychodziliśmy z zajęć ZPT prosto na boisko. Pani wybiegała za nami i prosiła, żebyśmy wrócili. Rzadko jej się udawało nas przekonać, potem zawsze była awantura z udziałem wychowawczyni. W siódmej klasie zawaliłem stopnie na półrocze. Miałem dwie nieodpowiednie oceny – z chemii i fizyki. Był taki szalony nauczyciel, Jan Skorupka się nazywał. Mama nie była zadowolona z moich dokonań i w zasadzie tak się skończyła moja przygoda z trampkarzami Zagłębia. Zabroniła mi chodzić na treningi. Musiałem się poprawić w szkole.

Prezes juniorem

– Przez całą zimę nie trenowałem wtedy w klubie. Potem udało mi się podłapać kilka dobrych ocen i mogłem wrócić. Ale to nie było takie łatwe. Baczyński wziął mnie na bok. „Fajnie grasz, widziałbym cię w zespole, ale co ja mam teraz powiedzieć tym chłopakom, którzy ciężko pracowali przez te miesiące?” – tak mi powiedział. Człowiek był małolatem, to się poczuł spłoszony. Na następny trening już nie przyszedłem.

Jak miałem 17 lat, zapukałem do Czarnych Sosnowiec. Pograłem u nich jakieś 4-5 sezonów. Prezes Marcin Jaroszewski był tam wtedy w juniorach. Wyróżniał się. W nagrodę trenerzy zabierali go często na treningi pierwszej drużyny. Szczerze powiem, że gdzieś zatarła mi się w pamięci jego postać z tamtego okresu. Niedawno rozmawialiśmy na ten temat. On wrócił do tamtych dni, a ja sobie wszystko przypomniałem. Żaden z nas nawet przez chwilę wtedy nie pomyślał, że spotkamy się kiedyś w Zagłębiu i razem będziemy świętować awans do ekstraklasy.

Siedem lat kiszenia

Jak sobie teraz pomyślę, którędy myśmy do tej ekstraklasy wracali… Dziesięć lat temu nie było jeszcze w Polsce takich stadionów jak dzisiaj, ale jednak standardy były wysokie. A nagle spadamy o dwie klasy rozgrywkowe, jedziemy na wyjazd i wchodzimy do szatni o wymiarach pięć na pięć metrów. Nie było się jak przebrać, bo wszyscy po sobie deptali. Jednym słowem – dramat.

Myślałem, że zesłanie do II ligi to tylko epizod. Przysięgam, byłem o tym przekonany. Człowiek miał takie przeświadczenie, że jak się było przed chwilą w krajowej elicie, to teraz się wszystko samo wygra. A to niestety tak nie działa. Szybko zrozumieliśmy, że samo się nie wygra.

Zaraz po spadku z 2008 roku odeszli od nas Olszar, Małecki, Komorowski. Ale spora część zawodników z tej ekstraklasowej kadry przecież została. To jednak nie wystarczyło. Akurat ta II liga była wtedy po reorganizacji i podzielili ją na dwie grupy – wschodnią i zachodnią. Ta zachodnia uchodziła za zdecydowanie silniejszą i myśmy tam właśnie trafili. Wszyscy zakładali, że na chwilę. A trzeba się tam było kisić całe siedem lat…

Furtka olimpijska

To nie było tak, że myśmy się z tą ekstraklasą żegnali bez słowa protestu. Właściciel Krzysztof Szatan od razu próbował za wszelka cenę wyciągnąć nas z drugoligowej otchłani. Bo ze wszystkich klubów za błędy z czasów słusznie minionych my zostaliśmy ukarani najsurowiej. Zabrali nam 10 punktów, zdegradowali o dwie klasy i do tego doszły jeszcze sankcje finansowe.

Kiedy otworzyła się furtka, żeby sezon 2008/09 zacząć jednak szczebel wyżej, czyli na bezpośrednim zapleczu ekstraklasy, to postanowiliśmy z niej skorzystać. Okazało się, że od decyzji PZPN można się odwołać do POKl-u. Widzew Łódź, potraktowany podobnie jak my, tak właśnie zrobił i został przywrócony do I ligi. My niestety nie…

Straszliwy cios

Dlaczego my nie? Pod nieobecność sekretarki przyszło do klubu pismo polecone z PKOl-u. Odebrałem je – podpisałem, postawiłem pieczątkę i podziękowałem grzecznie listonoszowi. Poszedłem z tym do gabinetu prezesa. Był tam pan mecenas, którego nazwiska nie pamiętam, z kancelarii prawnej obsługującej Zagłębie. Jemu wręczyłem kopertę i uznałem sprawę za załatwioną.

Nagle, któregoś dnia wieczorem, dzwoni do mnie właściciel Szatan i pyta, co ja najlepszego narobiłem. To, co od niego usłyszałem, było dla mnie straszliwym ciosem. Okazało się, że ten list zaginął. A było w nim napisane, do kiedy można się odwołać i jakie dokumenty trzeba dosłać. Jak nie, to koniec, sprawa pozamiatana. No i w taki sposób termin minął. Co ja wtedy przeżyłem, ile ja się uryczałem – do końca życia tego nie zapomnę. Myślę, że jeśli nie w jedną noc, to w kilka dni postarzałem się wtedy przynajmniej o 10 lat. Jednym podpisem przekreśliłem wszystko.

Było śledztwo

Cała wina spadła na mnie, bo to ja pokwitował odbiór pisma. Usłyszałem od właściciela, że będzie musiał mnie zwolnić. I co gorsza – wszystko ujawnić. Kibice się „zagotowali” i żądali natychmiastowych wyjaśnień, dlaczego Widzew spadł ostatecznie tylko o jedną klasę rozgrywkową, a my o dwie. Z panem Szatanem miałem dobre relacje. Krzywdy by mi nie zrobił. Ale w tych okolicznościach nie miał wyjścia. Musiał podjąć radykalne decyzje, bo inaczej opinia publiczna by go zjadła.

Uratowało mnie jednak… wewnętrzne śledztwo. Nikt nikogo za rękę nie złapał, ale wszystkie tropy prowadziły do mecenasa, któremu wręczyłem kopertę. Żaden inny scenariusz nie wchodził w grę, to musiał być on. W pewnej chwili wiedzieliśmy już, że list nie zaginął, tylko został przez mecenasa celowo ukryty. Wyszło na jaw, że współpracował z POKOl-em i bardzo zależało mu na tym, żeby zamieść sprawę pod dywan. Zresztą od samego początku odradzał nam występowanie na drogę sądową. Robił wszystko, żeby temat wyciszyć. Chciał mieć spokój. Swego dopiął, ale z Zagłębia został ostatecznie pogoniony, mimo że do niczego się nie przyznał. Szedł w zaparte do samego końca.

Topienie Widzewa

Jak spadaliśmy wtedy z ekstraklasy, to zawinęliśmy ze sobą Widzewa. Wygraliśmy z nim na wyjeździe 1:0 po strzale rozpaczy Adriana Marka. Potem tych punktów łodzianom zabrakło i w tabeli wyprzedzili tylko nas. A myśmy uratowali wtedy honor, bo mało brakowało, a przeszlibyśmy do niechlubnej historii jako jedyna drużyna ekstraklasy, która przez cały sezon nie wygrała meczu na obcym terenie. Udało nam się ten jeden raz, na trzy kolejki przed końcem rozgrywek.

Pamiętam, że w kwietniu zatrudnili w Łodzi Janusza Wójcika i wiadomo było, że będą się bronić przed degradacją za wszelką cenę. Nie dali rady, ale po wspominanym odwołaniu do PKOl-u nie zostali zrzuceni za korupcję o dwie klasy niżej, tylko wylądowali w I lidze. Mało tego, w sezonie 2008/09 okazali się tam najlepsi. Tylko że do ekstraklasy i tak nie wrócili, bo PZPN postawił na swoim i Widzewa jednak ukarał tak, jak pierwotnie planował. Mimo awansu łodzianie jeszcze raz zaczęli sezon na zapleczu elity. I to samo byłoby z nami. Ten ukryty przez mecenasa list nie był więc w stanie nam pomóc. Ale przez co ja wtedy przeszedłem, to wiem tylko ja…

Pająk” zrobił swoje

Takim sposobem zostaliśmy skazani na peryferie ligowego futbolu. Obrazki przewijają mi się przed oczami jak w kalejdoskopie. Szatnia na starym stadionie w Żaganiu na przykład – tak mała, że jak masażysta wchodził ze stołem, to wszyscy musieli wyjść. Albo Słubice, dobra historia. Pojechaliśmy tam w dniu meczu, jakieś pół tysiąca kilometrów. Cały dzień w trasie, bo nie było jeszcze takich dróg jak teraz. Mieliśmy ze sobą bułki z wędliną, jak by ktoś zgłodniał, ale i tak stanęliśmy w jakimś zajeździe pod Legnicą. Zjedliśmy tam coś w biegu, bo już byliśmy spóźnieni. Potem jeszcze niecałe 10 minut postoju w Gorzowie Wlkp. na toaletę i dalej pełną parą do celu.

Pierwszy gwizdek w Słubicach o 16:00, a my wjeżdżamy o 15:16 – pamiętam jak dziś. Maser zdążył tylko dwóch chłopaków przygotować i musieliśmy wyjść na boisko. I co? Wygraliśmy 1:0. Adrian Pajączkowski strzelił.

Na przestrzeni dekady cała talia trenerów, a „kiero” tylko jeden. Tu w towarzystwie Dariusza Dudka…
FOT. GRZEGORZ RADTKE / 400mm.pl

Drzewo po Adolfie

Zapamiętałem też „młyn” kibiców Polonii. Zgromadzili się pod dębem i dopingowali. Było ich może siedmiu. Trzech jeszcze się raczyło trunkami, czterech próbowało już trzeźwieć. Może nawet nie wiedzieli, pod jakim drzewem stoją. A zasadził je podobno sam Adolf Hitler. Obok stała ambona czy antresola, nie wiem jak to nazwać, z której wódz III rzeszy przemawiał. Dlaczego akurat tam? Bo właśnie na obiekcie w Słubicach niemiecka reprezentacja przygotowywała się do igrzysk olimpijskich w 1936 roku. I te pamiątki zostały tam do dzisiaj.

Czasem w ogóle sztuką było pod ten obiekt dotrzeć, bo niedaleko jest targ. Kiedyś, za kadencji Leszka Ojrzyńskiego, byliśmy niby na czas, ale nie szło dojechać. Niemcy przyjechali akurat na zakupy i zrobił się zator.

Tam obok stoi też basen. Jak na rozgrzewce kopnąłeś za mocno, to miałeś po piłce. Chyba że akurat było otwarte i pracowała jeszcze obsługa. Bez tych długich wyławiaczy to nie dało rady. Straty były wkalkulowane jeszcze przed rozpoczęciem podróży, nawet jeśli punkty się zgadzały…

Pan Władek nawiguje

Z wyjazdami to w ogóle były przeboje. Mieliśmy kiedyś taką dubeltową wyprawę na północ – najpierw zaległy mecz z Pogonią Szczecin, a trzy dni później z Unią Janikowo. Zatrzymaliśmy się w zaprzyjaźnionym pensjonacie w Niechorzu, to była nasza baza. Wszystko fajnie, tylko że mieliśmy jednego kierowcę. Jak mu się pod Trzebiatowem kończył czas pracy, to wyjął kartę z tachografu i wyrzucił przez okno – niemal prosto pod koła radiowozu, bo akurat nadjeżdżał. Ale na szczęście obyło się bez konsekwencji, włożył nową kartę i ruszyliśmy w dalszą drogę. A w Szczecinie do przodu – 2:1 dla nas.

Droga do Janikowa też nie obyła się bez turbulencji. Z początku pełen spokój – trasa dokładnie wyliczona, z przerwą na posiłek. Teoretycznie nie miało prawa się wydarzyć nic nieoczekiwanego, zwłaszcza że nasz fantastyczny kierowca miał nawigację GPS. Nowoczesny sprzęt, wtedy naprawdę rzadkość.

Skoro tak, to luz – jedziemy, jedziemy, jedziemy… Nagle z dobrej jezdni asfaltowej robią nam się „kocie łby”, ale widzę, że konsekwentnie trzymamy kurs. Za chwilę jednak jesteśmy już na drodze szutrowej, więc zacząłem się lekko niepokoić. Mówię „panie Władziu, coś jest chyba nie tak”. Niewiele jednak wskórałem, nawigacja była górą. Dopiero jak wjechaliśmy w zboże, to wyszło na to, że to jednak nie tędy. W autokarze konsternacja, ja dostałem prawie padaczki, bo do meczu została godzina.

Nie było cudów, tym razem nie zdążyliśmy na czas. Spotkanie rozpoczęło się 10 minut po wyznaczonej godzinie. Wynik? Wygraliśmy 3:2. To był dobry wyjazd. Dwa trudne tereny i komplet punktów.

Szpital, czyli pałac

Kiedy w klubie się nie przelewało, rozmaicie bywało też z noclegami. Spało się po różnych zajazdach, różnie się jadło. Wszystko spoczywało oczywiście na barkach kierownika zespołu. Dzisiaj mogę się z tego śmiać, ale człowiek był wtedy jeszcze zacofany i chyba częściej korzystałem z przewodników PTTK niż z internetu. Dopiero na miejscu okazywało się, czy trafiłem dobrze, czy może nie do końca.

Raz pojechaliśmy do Żagania i nocowaliśmy… w pałacu. Pałac to z tego zrobili, bo wcześniej był tam szpital wojskowy. Potem się dowiedzieliśmy, że jak Ruscy gonili w 45 r. Niemców, to rannych kładli właśnie tam. Ale to tylko ciekawostka taka. Bardziej utkwiło mi w pamięci, kto kogo gonił w Jarocinie. Tego wyjazdu nie da się zapomnieć – przecież tam się hotel prawie przewrócił…

Wysłuchał Łukasz Żurek

Kiero” na bis!

Druga część wspomnień Piotra Calińskiego już w poniedziałkowym wydaniu „Sportu”. A w niej m.in.:

* Pensjonat z widokiem na dom uciech

* Kapelan poszedł na kręgle, ale nie pił

* Trzy razy telefon 997

* Bandyci „wypalili” dziecku oko

* Szpiedzy tacy jak my

Nie przegap!