Talon na skodę i nawet 50 dolarów miesięcznie

1958-1973 – Samouk z Nowego Kościoła

Pochodzę spod Złotoryi i nikt mnie sportem nie zaraził. Sam zacząłem go uprawiać u siebie na wsi. Tam gdzie mieszkałem było pełno pagórków, a więc terenów biegowych. Sam sobie byłem trenerem i sam planowałem co robię. Razem z ojcem wybudowałem koło, wykosiłem pokrzywy, chwasty, a kule zorganizowałem z jakiegoś złomu. Do treningu wykorzystałem, co się dało, wybudowałem prowizoryczną siłownię z części zepsutych rolniczych maszyn. Nie do końca wiem skąd ubzdurałem sobie kulę, ale to jeszcze było przed medalem olimpijskim Władysława Komara w Monachium. Jakoś mi się ta konkurencja spodobała. Wiedziałem, że czeka mnie dużo pracy, ale moim atutem był wzrost, bo już wtedy przewyższałem rówieśników.

1975 (rekord sezonu 12,97 m) – Klub jednoosobowy

Przeniosłem się do szkoły zawodowej w Złotoryi. Tamtejszy LZS to nie był nawet klub, raczej fikcyjny twór. Stworzony właściwie po to, bym był zrzeszony. Miałem trochę lepsze warunki do trenowania, bo była sala gimnastyczna, siłownia i wybudowano stadion, który do tej pory stoi. Nauczyciel wf namawiał mnie do piłki ręcznej. Chodziłem na SKS, ale dałem mu do zrozumienia, że ten sport mnie nie interesuje, choć jak się okazało było świetnym uzupełnieniem treningów.

Długo ćwiczenia opierały się na tym co sam wymyśliłem. Siła nie brała się z dźwigania ciężarów, ale na przykład z podciągania na drążku. Wymyślałem sobie ćwiczenia w terenie z elementami skoczności i dynamiki. Im później wejdzie się w trening typowo specjalistyczny, tym lepiej. Korzystniej jest ten czas spożytkować na ćwiczenia ogólnorozwojowe i wszechstronne. To rozwija sportowca, zwłaszcza, kiedy jeszcze rośnie. Naprawdę można inaczej zbudować siłę niż tylko na sztandze. Siłownia nastolatkom często przeszkadza, wręcz hamuje wzrost. Jak zaczynałem trenować mierzyłem 180 cm, a doszedłem do 194 cm.

1976 (14,93 m) – z podziału do Zagłębia

Do Zagłębia Lubin zaciągnęli mnie miejscowi działacze. Już wtedy odnosiłem młodzieżowe sukcesy i myślałem o lepszym klubie. Przyjechał Czesław Kotwica, trener Śląska Wrocław i mnie namawiał. W tym czasie był nowy podział administracyjny i Złotoryja znalazła się w województwie legnickim. Tak jak Zagłębie, na którego stadionie akurat położono pierwszy polski tartan.

Miejscowi działacze chcieli mnie tam skaperować, by budować sekcje. Tak naprawdę to nadal ćwiczyłem sam, bo w Zagłębiu nie było trenera od rzutów. Jeździłem tylko na zawody, jako lekkoatleta Zagłębia. Skończyłem zawodówkę w Złotoryi i rozpocząłem naukę w Technikum Górnictwa Rud w Lublinie, ale spędziłem tam tylko semestr.

1977 (16,84 m) – nowy świat w Górniku

Na jednym z obozów PZLA w Spale Aleksander Daszkiewicz, trener kulomiotów w Górniku Zabrze zaczął mnie namawiać, by do niego dołączył. W końcu mnie przekonał, tym bardziej że jak się okazało perspektywy w Zagłębiu były słabe. Nie oczekiwałem dużo, ale oprócz internatu chociaż wyżywienie. Byłem w trudnej sytuacji materialnej, bo tata już nie żył i byłem trochę ciężarem dla rodziny. Chciałem bowiem zainwestować w siebie jako sportowca, ale nie mieliśmy z czego.

Liczyłem na Zagłębie, ale nic z tego nie wyszło. A w Górniku od razu dostałem etat i w wieku niespełna 19 lat poczułem się jak zawodowiec. To była dla mnie wtedy abstrakcja. Najpierw byłem zatrudniony w zakładzie przetwórstwa węgla, a potem już jako górnik dołowy w kopalni Rokitnica. Na dole jednak nigdy nie byłem. Wtedy jeszcze głównie trenowałem sam, właściwie jak w Złotoryi, bo trener Daszkiewicz jeździł na obozy z zawodniczkami. Ćwiczyłem i chodziłem do szkoły. Na zawodach w Bydgoszczy rzuciłem 16,84 m już tą ciężką 7-kg kulą. I w nagrodę pojechałem na mistrzostwa Europy juniorów do Doniecka. Zająłem tam ósme miejsce.

1978 (18,24 m) – kobieta silniejsza

Trafiłem do wielkiego Górnika, w którym najważniejsi byli oczywiście piłkarze. W sumie zawsze lubiłem piłkę nożną, często w nią grałem, ale jednak bardziej imponowały mi sukcesy Władysława Komara. Trzeba przyznać, że byliśmy tylko dodatkiem do piłkarzy. Nie mogliśmy się z nimi równać pod kątem zarobków, ale w klubie też o nas bardzo dbano. Na początku zarabiałem równowartość 30 dolarów.

W tym roku zacząłem trening specjalistyczny, ale daleko mi było do moich kolegów miotaczy, jeśli chodzi o siłę. Ja byłem niewiele silniejszy od kulomiotek Górnika. Beata Chabrzyk, z którą trenowałem dźwigała większe ciężary, a ja się od niej uczyłem. Miałem za to bardzo dobrą bazę po treningu ogólnorozwojowym i technikę użytkową. To sprawiło, że osiągałem lepsze rezultaty niż moi rówieśnicy, choć byli silniejsi.

Zaledwie po kilku miesiącach treningów zdobyłem pierwszy seniorski medal. To było w hali, a wygrał wtedy Komar. To był dla mnie przełomowy psychicznie moment. Postawiłem bardzo ważny krok w seniorach. Do tej pory uważam, że to głównie zasługa tych treningów na moich zasadach. Szkolenie specjalistyczne dopiero zaczynałem i nie zakończyło się to dobrze. Bardzo chciano mnie wciągnąć w dźwiganie ciężarów, bo uważano, że jeśli ktoś podnosi coraz więcej, to będzie rzucał dalej. Nie do końca to było w moim przypadku. Jak przychodziłem do Górnika to przy wzroście 194 cm, nie ważyłem nawet 90 kg.

1979 (19,63 m) – młody mistrz zastępuje starego

W hali nie startowałem, bo nastawiliśmy się na sezon letni. I już wtedy w wieku 21 lat zostałem w Poznaniu mistrzem Polski. Wygrałem wtedy z Komarem, czyli z sportowcem, na którym się wzorowałem. Tyle że wtedy on miał już 39 lat. W mediach zrobiono sensację, bo Komar przegrał w kraju po raz pierwszy od iluś tam lat z Polakiem. Dla mnie ważniejsze było, że pierwszy raz w karierze przekroczyłem 19 metrów. Robiłem postęp, a nie przykładałem wagi, że akurat wygrałem z mistrzem olimpijskim. Wiedziałem, że to facet, który najlepsze lata ma za sobą. Oczywiście był legendą i wiele zrobił dla popularności tej dyscypliny, ale sportowo był wtedy staruszkiem.

Choć byliśmy lekkoatletami Górnika, większość czasu spędzaliśmy poza Zabrzem na obozach przygotowawczych. Dla mnie zresztą to był nieprawdopodobny, negatywny szok, jeśli chodzi o klimat na Śląsku. Doszło do tego, że przed wspomnianymi mistrzostwami ponad miesiąc byliśmy na obozach.

Wróciliśmy do Zabrza i nie mogłem rzucić 18 metrów. Tak mój organizm reagował na zatrute powietrze na Śląsku. Byłem otępiały, senny, bolała mnie głowa, a koordynacyjnie się gubiłem. Aż trener miał pretensje i dziwne podejrzenia. Dwa tygodnie później już się przyzwyczaiłem i właśnie w Zabrze ustanowiłem rekord tego sezonu. Doceniam to, że mogłem trenować w Górniku, że miałem tzw. lewy etat, na który pracowali tam na dole na kopalni górnicy, ale klimat mi wybitnie nie służył.

1980 (19,80 m) – nadgarstek nie wytrzymał

Po drugim mistrzostwie Polski seniorów dostałem mieszkanie. Jedna z zawodniczek postanowiła zakończyć karierę i w ten sposób zwolniło się lokum dla mnie. Miałem ogromne oczekiwania przed Igrzyskami Olimpijskimi w Moskwie. Minimum PZLA to było 20 metrów. Byłem w kadrze olimpijskiej, ale zaczęły pojawiać się pierwsze problemy z trenerem. Za wszelką cenę chciał mnie wdrożyć w trening zakładający dźwiganie wielkich ciężarów. Mi to szło opornie, a on był zwolennikiem, by robić sztangę, sztangę i jeszcze raz sztangę. Był przekonany, że to da to upragnione 20 metrów. Nie miałem wyjścia i go słuchałem. Robiłem typowe ćwiczenia jak sztangiści. Uważałem, że dla miotaczy są wręcz szkodliwe. Potrzebowaliśmy siły do pchania 7-kilogramowej kuli, a nie przesuwania pieców kaflowych.

Powinniśmy pracować nad techniką, w której zawsze tkwią duże rezerwy. Próbowałem przekonywać trenera, ale wręcz zmuszał mnie do sztangi. Nie pasowałem do reszty kulomiotów, bo nie ważyłem grubo ponad 100 kg i nie miałem takiej siły. Trener przekonywał mnie, że jak nie będę przełamywał kolejnych barier w ciężarach, to nie zrobię postępu w odległości. W końcu na jednym z treningów robiłem zarzut sztangi o wadze 140 kg na piersi, choć mój rekord to było 130 kg. I nadgarstek nie wytrzymał. To był właściwie koniec przygotowań do walki o minimum olimpijskie. Nie mogłem pchać kuli. Zastrzyki pomagały tylko na jakiś czas, a stan zapalny wracał.

W pierwszym starcie rzuciłem nawet 19,80 m, ale kontuzja wróciła. Dwa miesiące nie rzucałem prawą ręka, ale dalej trenowałem. Doszło do tego, że pchałem lewą ręką i to nawet prawie na 18 metrów. Zastanawiałem się, czy nie przejść na drugą rękę na stałe. Na kolejnych zawodach w Bratysławie powiedzieli, że jest słowacki lekarz, który stosuje nową metodę leczenia takich urazów. Zrobił zastrzyk podobno z jakichś ziół i powiedział, że nie zadziała od razu, ale poprawa będzie następowała stopniowo. I tak rzeczywiście się stało, ale minimum nie osiągnąłem. Dolegliwości ustąpiły i jeszcze pod koniec sezonu startowałem.

1981 (18,48 m) – na pół gwizdka

Trener Daszkiewicz uznał, że ten sezon powinienem mieć lżejszy. Mam odpocząć i potraktować starty treningowo. To zresztą było też zalecenie tego lekarza, który dał zastrzyk, by kolejny sezon potraktować ulgowo, ćwiczyć na pół gwizdka.

1982 (20,64 m) – debiutancka trema

Często do treningu rzutowego używałem lżejszych kul – 4-, 5-, 6-kilogramowych. Rok późnej, gdy zdobyłem mistrzostwo świata, to na treningach potrafiłem 4-kg kulę pchnąć na prawie 30 m. Trener uznał jednak, że skoro jestem zdrowy, to znów mnie zagoni do tych ciężarów. I znów wykonywałem te siermiężne ćwiczenia ze sztangami.

Postęp nastąpił, bo uzyskałem ponad 20 metrów. Czułem, że technicznie stać mnie jednak na więcej, zwłaszcza po wynikach osiąganych lżejszymi kulami. Byłem jednak przygaszony przez robienie tej siły. Zdobyłem mistrzostwo Polski w hali i na stadionie.

Pojechałem na mistrzostwa Europy do Aten. W eliminacjach uzyskałem czwartą odległość. Była nadzieja na medal, tym bardziej że tydzień wcześniej pchnąłem 20,6 m. W finale jednak zupełnie zjadła mnie debiutancka trema. To były pierwsze międzynarodowe zawody seniorskie w karierze. Zająłem dopiero 11. miejsce. Trener miał do mnie ogromne pretensje, że za dużo mi pozwolił na samodzielność. Doszło do ostrego konfliktu i w końcu powiedział: „Jesteś dorosły, rób teraz sam co chcesz”.

1983 (21,68 m rekord Polski) – najlepszy na świecie i krach

Trenowałem więc po swojemu. Ćwiczyłem na obozach sam. Pojechałem na zgrupowanie na Węgry. Był tam też Polak, który nagrywał moje rzuty na wideo i potem wspólnie analizowaliśmy technikę. Znów ćwiczyłem lżejszymi kulami i szybko wracała forma. Efekty były coraz lepsze, bo już w pierwszym starcie pchnąłem ponad 20 metrów. Z zawodów na zawody było coraz lepiej. I pierwszy raz na mistrzostwach Polski rzuciłem ponad 21 m, dokładnie 21,12 m. Trener Daszkiewicz przejrzał na oczy. Zobaczył, że jestem innym zawodnikiem. Miał świadomość, że to nie jego zasługa, ale zaczął mnie chwalić i poklepywać po plecach.

Edward Sarul

Pojechaliśmy razem na obóz do Szwajcarii i znów próbował mnie namawiać do ciężarów. Powiedziałem, byśmy nie wracali do starych błędów. Na kolejnych zawodach poprawiłem rekord Polski Komara, a tydzień później pchnąłem 21,68 m.

No i nadeszły Helsinki i pierwsze mistrzostwa świata w historii. Objąłem prowadzenie w pierwszej serii, ale w przedostatniej przerzucił mnie Ulf Timmermann. Zebrałem się w sobie i w ostatniej próbie odzyskałem złoto. Potem nastąpił krach. Po 1983 roku nie pchnąłem już nigdy powyżej 21 metrów.

To było w grudniu na obozie w Zakopanem. Graliśmy w piłkę, kopnął mnie jeden z rywali w kość piszczelową w lewej nodze. Nie przejąłem się tym, odbyłem normalny trening. Podczas kąpieli zorientowałem się, że jest przecięta skóra. Wdała się infekcja i po trzech dniach pojawił się ropień. Łydka tak mi napuchła, że nie mogłem założyć spodni. Zajęli się mną lekarze, których z perspektywy trudno tak nazwać. Uznali, że trzeba ten ropień przeciąć i tak zrobili…

1984 (20,89 m) – atak gronkowca

Opuchlizna zeszła, ale rana nie chciała się goić. Stwierdzono gronkowca złocistego. Jeden antybiotyk nie pomógł, dopiero drugi zadziałał. Wydawało się, że wszystko jest dobrze. Niby nic mi nie dolegało, ale noga była inna czuciowo i ruchowo. Nie nadążała za prawą i nie mogłem jej obciążać. Bolało, gdy próbowałem skakać, ale gdy przestawałem, po kilku dniach mijało. Dolegliwości się nasilały, ale trenowałem.

1985 (20,02 m) – wyniki coraz słabsze

Było coraz gorzej, a nikt nie wiedział skąd ten problem i jak zaradzić. Nie bolało w miejscu tego ropnia, tylko atakowało albo staw skokowy, albo kolanowy. Trenowałem głównie górną część ciała i dużo odpoczywałem.

1986 (20,74 m) – pogubiony koordynacyjnie

Odpoczynek pomógł, zwłaszcza że lewej nogi nie obciążałem. Wziąłem się za mocny trening i przyszły efekty. Zdobyłem mistrzostwo Polski w hali z nowym rekordem kraju, a potem wicemistrzostwo Polski na otwartym stadionie. Pojechałem na mistrzostwa Europy do Madrytu. Zająłem tam piąte miejsce, ale byłem już zawodnikiem zupełnie pogubionym koordynacyjnie i technicznie. Nie mogłem się kontrolować.

1987 (19,70 m), 1988 (18,18 m), 1989 (17,54 m) – koniec kariery

Z roku na rok było coraz gorzej. W 1987 roku właściwie już nie trenowałem. Kostka i kolano na to nie pozwalały. Pojawiły się też problemy z kręgosłupem. W wieku 31 lat to już nie sprawiało żadnej satysfakcji, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę poziom, na którym byłem sześć lat temu. Musiałem skończyć ze sportem. Wyjechałem z Zabrza i osiedliłem się pod Łaskiem. Z Górnika przyszło zawiadomienie, że muszę podjąć pracę w kopalni, więc się zwolniłem. W 1991 roku zostałem policjantem.

Edward Sarul
Z Ireną Szewińską jako gość honorowy Halowych Mistrzostw Polski w Spale w 2000 r. Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm.pl

1991-2015 – 32 lata temu przecięte nerwy

Pozornie odzyskałem pełną sprawność, ale to dlatego, że nie obciążałem lewej nogi. Zdarzało się jednak, że zahaczałem nią o schody. Znów pojawiły się dolegliwości kręgosłupa. Lekarze zdiagnozowali lewostronną dyskopatię i uznali, że stąd bierze się problem z nogą. W takich warunkach przepracowałem 20 lat w policji. W końcu z powodu bólu trafiłem za biurko.

Przeszedłem na emeryturę, ale problemy jeszcze się nasiliły. Trafiłem do ortopedy, który miał styczność ze sportem. Przebadał mnie i nic nie znalazł w biodrze, kolanie czy kostce. Stwierdził, że to problem neurologiczny. Powiedział, że wtedy w 1983 roku przy nacinaniu ropnia, mogło dojść do przecięcia nerwów obwodowych.

W szpitalu w Łodzi wykonano specjalistyczne badania i okazało się, że doszło uszkodzenia trzech włókien czuciowych i ruchowych nerwów strzałkowego, piszczelowego i łydkowego. Jak wyjaśnił lekarz skutkowało tym, że uszkodzony nerw strzałkowy łączy się kulszowym, który idzie bezpośrednio do kręgosłupa. Dopiero w 2015 roku ustalono, co mi się stało w 1983 roku.

Moje kariera została brutalnie przerwana. Ten Niemiec, z którym wygrałem w Helsinkach zdobył później mistrzostwo olimpijskie w 1988 roku. A w karierze rzucił ponad 23 metry. To mogłem być ja…

Podczas dali z okazji 70-lecia Górnika Zabrze. Fot. Dariusz Hermiesz

2018…

Bardzo cieszę się z zaproszenia na 70-lecie Górnika. W Zabrzu nie byłem chyba z 30 lat. Może powietrze jest już lepsze… To ciężko pracującym górnikom jestem wdzięczny, że mogłem się realizować. Za mistrzostwo świata dostałem talon na skodę, a moje zarobki dochodziły do 50 dolarów miesięcznie (30 tys. zł).

Z moim zdrowiem jest jednak coraz gorzej. Potrzebna jest specjalistyczna operacja, która naprawiłaby te problemy neurologiczne. Dzwonił do mnie człowiek z klubu, wysłuchał moich problemów i powiedział, że rozpuści wici w Zabrzu. Może uda się znaleźć lekarzy, którzy są mi w stanie pomóc i znów dostanę wsparcie dzięki Górnikowi.

Wysłuchał Andrzej Stawicki