Gikiewicz: Wstaję, walczę i gonię za marzeniami

Piotr TUBACKI: Ostatnio przejechał się pan niezłym rollercoasterem. Nie każdy bramkarz może pochwalić się na koncie asystą oraz… golem, którego zdobył pan przed przerwą reprezentacyjną.

Rafał GIKIEWICZ: – Zgadza się. Tak się złożyło, że na 14 bramek, które zdobyliśmy w tym sezonie, jedną wypracowałem i jedną strzeliłem, więc statystyka nie jest zła. W meczu z Heidenheim, gdy przegrywaliśmy 0:1, w samej końcówce poszedłem w pole karne, piłka… spadła mi na głowię i trafiłem.

Zrobiło się o tym głośno, ale to była tylko chwila. Przyszedł nowy tydzień i to wszystko minęło, bo to też nie jest tak, że żyję tylko tym. W życiu bramkarza liczy się „tu i teraz” i nikt nie będzie pamiętał o strzelonym golu, jeśli zawalę bramkę lub coś źle zrobię. Nacieszyłem się tym, ale wszystko już wróciło do normy i skupiam się na tym, żeby tę piłkę jednak łapać.

Brat dzwonił z gratulacjami? Jakby nie patrzeć, zdobywanie goli to jego specjalność.

Rafał GIKIEWICZ: – Tak, cały czas mam z nim kontakt. W ostatni weekend gratulował mi czystego konta. Dużo osób dzwoniło wtedy z gratulacjami: koledzy z byłych klubów, dziennikarze. Nawet ci, którzy przez ostatnie miesiące nie mieli ze mną kontaktu, nagle przypomnieli sobie mój numer…

Wcześniej zdarzyło się już panu strzelić gola?

Rafał GIKIEWICZ: – Do 12-13. roku życia razem z bratem grałem w polu, więc jakieś bramki na pewno strzelałem, chociaż ich nie pamiętam. Natomiast gdy byłem bramkarzem w Jagiellonii, odbył się mecz pokazowy ze sponsorami. W bramce stał Maciek Szczęsny, w polu biegali Maciej Żurawski czy Maciej Stolarczyk, trenerem był Michał Probierz, a ja zagrałem w ataku razem z Tomaszem Frankowski i… zdobyłem 4 gole! Ale oczywiście to zupełnie co innego niż oficjalny mecz przy ponad 20 tysiącach ludzi i… jego ostatnia akcja. Nie można tego porównać do trafienia w juniorach czy w meczu pokazowym.

Strzela się gola, wszyscy krzyczą, wbiegają na murawę, rzucają się na szyję, na plecy. To naprawdę fajne uczucie. Nie wiem, co miałem w tamtej chwili w głowie i co czułem, bo nie było nawet na to czasu. Wszystko działo się tak szybko, była ekstaza, euforia, dopiero potem obserwowałem to na wideo. A to nie było też tak, że strzeliłem do pustej bramki! Trzeba było znaleźć się w tym miejscu, wygrać pozycję, przeskoczyć obrońcę…

W lidze jesteście niepokonani, macie 10 meczów bez porażki i najmniej straconych bramek. Z reguły mówi się wtedy o „najlepszej defensywie”; a może trzeba trąbić też o „najlepszym bramkarzu”?

Rafał GIKIEWICZ: – Niech oceniają to kibice i dziennikarze; ja skupiam się na tym, żeby do naszej bramki piłek wpadało jak najmniej. A na to pracuje też cały zespół, choć – nie chciałbym, żeby nie zabrzmiało to nieskromnie – w niektórych meczach znacząco przyłożyłem rękę do tego, że jeszcze nie ponieśliśmy porażki i straciliśmy tylko 7 goli.

Seria 10 spotkań bez przegranej cieszy, tym bardziej że historyczny rekord klubu to 11 meczów, więc w najbliższą niedzielę będziemy chcieli to wyrównać. W środę natomiast zagramy pucharowy mecz w Dortmundzie, gdzie będzie go oglądało 85 tysięcy ludzi, więc fajnie by było pobić ten rekord właśnie tam. Statystyki są dla dziennikarzy, ale zawodnicy też o tym myślą.

Mierzycie w awans?

Rafał GIKIEWICZ: – Skłamałbym, gdybym powiedział, że kiedy spotykałem się z działaczami Unionu i negocjowaliśmy kontrakt, nie było o tym, że w tym sezonie trzeba powalczyć o awans. Jest taki cel. Wielkimi faworytami są Kolonia i Hamburg, choć – jak pokazało 10 kolejek – jesteśmy między nimi i wplątujemy się w walkę o pozycje dające awans czy baraże. I obyśmy zostali tam jak najdłużej. Ale przed nami jeszcze 24 spotkania; tak szybko, jak znalazłeś się w czubie, możesz się i z niego wypisać. Chociaż Union ma taki budżet, zrobił takie transfery i ściągnął takiego trenera, że oczywistą rzeczą jest, iż powinniśmy się o ten awans bić. A ja sam wolę grać w zespole walczącym o coś, niż broniącym się przed spadkiem.

Cieszę się, że jesteśmy u góry, że gram po 90 minut, że mamy najlepszą defensywę i że ludzie mnie chwalą. Bo – wbrew pozorom – mam co robić. Przecież to nie jest tak, że piłki po prostu lecą prosto we mnie; trzeba się wykazać, by na dobre noty zasłużyć.

W 2. Bundeslidze ma pan świetną renomę wyrobioną jeszcze za czasów Eintrachtu Brunszwik. Nie jest panu szkoda, że w 1. Bundeslidze, w barwach Freiburga, pograł pan tak mało?

Rafał GIKIEWICZ: – Oczywiście, że jest szkoda. Nie jest łatwo dwa lata przesiedzieć i praktycznie w ogóle nie grać. Dużo osób, które mnie zna, podziwia mnie za to, że przez te dwa lata niczego „nie wywinąłem” i wytrzymałem bez gry. Chciałem odejść z Freiburga już po pierwszym roku – udało się teraz, po drugim. Po pierwszym roku Alexander Schwolow miał odejść i grać miałem ja, ale Schwolow został.

Na szczęście los dał mi zadebiutować w meczu z Lipskiem i zagrać w Dortmundzie, więc jakiś mały cel, który chciałem wpisać w CV, osiągnąłem. Ale ten duży był inny: chciałem grać regularnie. A skoro nie mogłem, odszedłem, gdy pojawiła się okazja. Inna rzecz, że nie można mieć wszystkiego. Jeśli prześledzi się, kto broni – a raczej nie broni – w Bundeslidze, to okaże się, że lepsi ode mnie bramkarze siedzą na ławce.

We Freiburgu spotkał się pan z Bartoszem Kapustką, któremu w Niemczech wyraźnie się nie udało. Co było – pana zdaniem – tego powodem?

Rafał GIKIEWICZ: – We Freiburgu jest 28-30 osób w kadrze; to piłkarze, którzy w każdej chwili mogą wejść i grać, i nie będzie różnicy poziomów. Yoric Ravet, który kosztował prawie 5 mln euro – co było klubowym rekordem transferowym – też nie grał. Nieważne, ile kosztujesz, skąd przychodzisz; co tydzień jest rywalizacja i to na jej podstawie trener podejmuje decyzję, kto gra, a kto nie. Bartkowi było ciężko, bo przyszedł z kontuzją, stracił trochę czasu. Potem strzelił bramkę, ale trener nie obdarzył go większym zaufaniem. Nie powiem, że nie trenował, czy trenował źle.

Ale inni widocznie trenowali lepiej, taki jest futbol. Nie w każdym klubie i nie u każdego szkoleniowca będziesz grać, tak czasami bywa i nie ma co się obrażać. Za to po takim straconym roku – a mieliśmy go obaj: Bartek i ja – musisz być gotowym na to, żeby w nowym klubie pokazać, że zasługujesz każdą minutę na boisku.

Myślał pan o powrocie do Polski?

Rafał GIKIEWICZ: – Poszedłem tam, gdzie ktoś mnie chciał. Były zapytania z Polski, ale nie jestem Courtoisem czy De Geą, żeby wybierać sobie kierunki. Gdy zadzwonił klub z kraju, ja już byłem po słowie z Unionem, z którym rozmawiałem wcześniej przez 2-3 miesiące. Chciałem być fair. Ale gdyby nie to, nie jest wcale powiedziane, że nie występowałbym w lidze polskiej.

Czego pan się spodziewał, przychodząc do Berlina?

Rafał GIKIEWICZ: – Szczerze? Nie robiłem żadnych wielkich planów. Chciałem po prostu udowodnić sobie, że po dwóch latach niegrania wciąż jestem w stanie prezentować się dobrze. Myślę, że we mnie była większa wiara, niż w niektórych osobach, które mnie tutaj ściągały, bo jednak byłem niewiadomą. Przyjemnie jest po 2-3 meczach udzielać niemieckim dziennikarzom wywiadu, gdy oni mówią: „Kurde, jak to jest możliwe, że ten gość nie grał dwa lata i tak się prezentuje!”. Nikt mi oczywiście nie uwierzy w to, że nie grając dwa lata we Freiburgu, stałem się lepszym bramkarzem, ale… ja nie dłubałem tam w nosie.

Trenowałem bardzo ciężko z lepszymi zawodnikami niż w Brunszwiku – bo jednak w Bundeslidze są większe pieniądze i piłkarze z większymi nazwiskami – i nauczyłem się nowych rzeczy, jestem bardziej doświadczony. Byłem pewny, że poradzę sobie w Unionie, ale i tak chciałem podziękować za zaufanie. Nie przyszedłem za darmo, jestem na dobrym kontrakcie, więc ci ludzie musieli zainwestować trochę nerwów w to, że mnie ściągają; mogli przecież kupić jakiegoś młodego Niemca, który bronił regularnie.

Oparli się jednak na opinii trenera bramkarzy z Freiburga – kolegi, z którym wcześniej grałem. Teraz chcę się im odwdzięczyć za zaufanie.

W piątek obchodzi pan 31. urodziny. Czego życzyć panu z tej okazji?

Rafał GIKIEWICZ: – Zdrowia. Moja żona chyba nienawidzi mnie z tego powodu, gdy zawsze życzę sobie tylko zdrowia (śmiech). Ale ja wiem, że jeśli będę miał zdrowie, jeśli kontuzje będą mnie omijać, to pogram jeszcze 6-7 lat i na pewno spełnię swoje marzenia i życzenia, których mam sporo.

Jakie na przykład?

Rafał GIKIEWICZ: – Powołanie do kadry, historyczny awans z Unionem, zagranie w derbach Berlina przeciwko Herthcie, poprawienia rekordu czystych kont. Tych celów na domowej lodówce mam zapisanych sporo. I tak ma być; gdyby ich kiedyś zabrakło, z rana nie podniósłbym się pewnie z łóżka. A jednak – mimo że boli i jest ciężko – wstaję, walczę i gonię za marzeniami.