Wytrzymać 90 minut na trybunach

Górnik Zabrze utrzyma się w ekstraklasie?
HENRYK LATOCHA: Sytuacja jest bardzo ciężka, ale Górnik powinien poradzić sobie, bo okoliczności sprzyjają. Wisła Kraków zmaga się z ogromnymi problemami organizacyjnymi, z kolei Zagłębie Sosnowiec sportowo jest na dnie. W tym upatruję szansę.

Za pana czasów Górnik o utrzymanie nie musiał się martwić.
HENRYK LATOCHA: Ja nigdy, w żadnym klubie, nie walczyłem o utrzymanie. Nie wiem, jak to jest. Powiem panu, jak to za naszych czasów wyglądało. Przyszedłem z Lędzin do Zabrza. W zespole byli Ernest Pohl, Roman Lentner czy Stefan Florenski. Zespół prowadził Władysław Giergiel. Na obiektach mieliśmy boisko do koszykówki. Często zdarzało się, że starsi zawodnicy podchodzili do szkoleniowca i mówili: „Pograjmy w koszykówkę”. No i graliśmy. Mecz był 3 na 3, a reszta siedziała i się przyglądała. Skończyli, to nowe zespoły wchodziły. I co? Górnik zrobił wtedy mistrzostwo Polski z ośmioma punktami przewagi. A przypomnę, że wtedy dwa punkty za zwycięstwo były. Przyjechał ówczesny minister górnictwa, Jan Mitręga. Uścisnął dłoń Giergiela i gratulował. A ten do niego: „Ministrze, z tą drużyną to mistrza zrobiłby nawet piekarz”.

Obecnie piekarz nie dałby już rady. Pojawiają się głosy, że klubowi zaszkodziła gra w europejskich pucharach.
HENRYK LATOCHA: Jakiś negatywny wpływ mogło to mieć, nie zapominajmy, że Górnik to bardzo młoda drużyna. Czasem wystarczy przeholować z treningami, dać za dużo siły kosztem kopania piłki. My przez trzy lata wyjeżdżaliśmy do Stanów Zjednoczonych na tournee. Tam graliśmy po kilkanaście meczów, czasem nawet szesnaście. Wracaliśmy, zaczynała się liga i graliśmy. Pod koniec rundy były wpadki, ale bez przesady.

Czyli to nie jedyny powód…
HENRYK LATOCHA: Do tego dorzuciłbym rotację w składzie. Rozumiem, że skoro jest duża selekcja, to dochodzi do dużej rotacji na pozycjach. Tylko co z tego? Chłopak raz gra na prawej stronie, raz na lewej. Co to daje? Nie rozumiem, jak można tak ustawiać zespół. W Górniku jest fajny chłopak, Daniel Liszka – wychowanek Jana Banasia. Debiutował w pomocy, ale później zabrakło obrońców, to go tam wcisnęli. Na lewą stronę. Źle nie wypadał, do czasu, aż musiał zagrać na dobrego napastnika. W jednym z meczów dwie bramki z jego strony drużyna straciła. Mało kto pamięta, ale ja nie zawsze grałem w obronie. Kiedy trafiłem do Zabrza, byłem pomocnikiem i pewnie nie mieściłbym się w składzie, bo w Górniku było wtedy siedmiu reprezentantów Polski. Ale miałem chyba szczęście. Po moim pierwszym sezonie Giergiela zastąpił Węgier Geza Kalocsay. Pojechaliśmy do Niemiec rozegrać kilka meczów w ramach Pucharu Lata. Najlepsi zawodnicy zostali w kraju, aby odpocząć po sezonie. To była szansa dla nas, dla rezerwowych. Już na samym początku podszedł do mnie kierownik drużyny i powiedział: „Heniek, masz zgłosić się do trenera”. Jak to usłyszałem, to sobie pomyślałem: „Czego on chce?”. Poszedłem jak na ścięcie. Kalocsay porozumiewał się w kilku językach, w tym po angielsku. Ale my po żadnemu nie umieliśmy, więc po czesku do nas mówił. Powiedział, żebym spróbował grać w obronie. Miałem 25 lat. Zacząłem pokrętnie tłumaczyć, że wzrost nie ten i w ogóle. On na to: „Masz wyskok, spróbuj”. Przez trzy tygodnie trenowałem, chciałem wsiąść do autobusu i wracać do Lędzin,. Kierownik tylko powtarzał: „Heniek wytrzymaj”. Po trzech tygodniach wszystko nagle przeszło, jakby ktoś walnął mnie w łeb. Trenowałem jeszcze trzy miesiące i wskoczyłem do obrony. Po meczu pucharowym z Dynamem w Kijowie mieliśmy trening w Zabrzu. Po zakończeniu ogłoszono, że powołani do reprezentacji mają wziąć sprzęt; byłem wśród wybrańców! Ubrałem się i chciałem iść do domu, myślałem, że koledzy jaja sobie ze mnie robią. Nie robili. Zadebiutowałem w meczu z Holandią w Warszawie, podczas pożegnania z kadrą Lucjana Brychczego.

Czyli co? Pozycję można zmienić, ale nie z dnia na dzień?
HENRYK LATOCHA: Powiem tak. Jakby taki Dani Suarez miał za trenera Koloscaya, to dawno by w Polsce nie grał. Ma warunki, ale błędy robi. Nikt nie pomógł mu ich wyeliminować.

Dlaczego na mecze Górnika przychodzi coraz mniej kibiców?
HENRYK LATOCHA: Bo słabo grają, to normalne.

Za waszych czasów stadion wypełniał się po brzegi. Zawsze.
HENRYK LATOCHA: Inne czasy były wtedy. Poza tym umówmy się. Za moich czasów kryzys to były może dwa gorsze mecze. Ludzie nie zdążyli się zniechęcić. A teraz? Siedem porażek z rzędu. Wcale się nie dziwię kibicom.

Kiedy graliście słabiej, fani czy dziennikarze dawali odczuć, że oczekują poprawy?
HENRYK LATOCHA: Panie, ja przez tyle lat grałem w Górniku, a ani jednego kibica na treningu nie widziałem. Ani jednego. Zdarzało się, jak mieliśmy zajęcia na Stadionie Śląskim przed jakimś meczem pucharowym. Wtedy trochę osób przychodziło. A dziennikarze? Po jakimś meczu źle nas opisali. Kalocsay przychodził na trening i mówił, żeby się nie przejmować, co o nas wypisują. Wyrzucał dziennikarz z treningów, nie wpuszczał ich. Często.

Może Górnik popełnił błąd stawiając na Polaków i zawodników z regionu?
HENRYK LATOCHA: Ale żeby było aż tak źle? Na 20 spotkań wygrać trzy? Tego się nie spodziewałem. Poza tym, czy to naprawdę istotne skąd pochodzi zawodnik? Wystarczy spojrzeć na mój przykład. Przecież do Górnika trafiłem przypadkowo. Grałem w Lędzinach, to ten klub ściągnął mnie z Bierunia Starego, po tym jak pewnego dnia otrzymałem powołanie do wojska. To wtedy wicedyrektor kopalni „Ziemowit” błyskawicznie załatwił potrzebne papiery. W Lędzinach grałem dwa lata. W tych czasach miałem dwóch kolegów z Mikołowa, którzy byli w Wiśle. Pojechałem więc na tydzień do Krakowa, aby ich odwiedzić. Spodobało mi się. Wróciłem do Lędzin, poszedłem do dyrektora klubu Henryka Loski. „Inżynierze, idę do Wisły, niech mi pan papiery podpisze” – powiedziałem. „Nie podpiszę, jakbym to zrobił to mnie z roboty zwolnią” – odpowiedział. Tydzień trwały przepychanki: „Słuchaj, idź do Górnika, górniczego klubu. Jak tam nie będziesz miał miejsca w składzie, to wtedy pójdziesz do Wisły”. No to pojechałem. Zgłosiłem się, że ja z Lędzin przyjechałem. A oni mnie nie chcieli. No, ale dali sprzęt, żebym trenował. Zostałem. Przy zmianach klubu nie jest ważne, skąd się pochodzi. Istotne jest podejście już po podpisaniu kontraktu.

Pan pierwszy kontrakt podpisał z Piastem Gliwice.
HENRYK LATOCHA: Nawet nie ja, tylko ojciec. Ale po kolei. Zaczynałem w Bieruniu Starym. Stąd pochodzę. Mieszkaliśmy w blokach, w pobliżu fabryki dynamitu. Skończyłem szkołę rzemiosł budowlanych. Z trampkarza trafiłem o szczebel wyżej i zatrudnili mnie w fabryce, w warsztacie remontowym. W roli ślusarza. Pewnego dnia doszło do wypadku, młody byłem. Wybuch zabił kilka kobiet. Razem z kolegą mieliśmy następnego dnia zmianę. Wysłali nas tam, żeby odłączyć rury. Trafiliśmy jeszcze na resztki ciał tych kobiet, trochę włosów znaleźliśmy. Po tym właśnie przyszedłem do klubu i powiedziałem, że jak mi nie znajdą innej pracy, to ja odchodzę.

Pomogło?
HENRYK LATOCHA: Przenieśli mnie na warsztat mechaniczny. Zostałem. Miałem 17 lat, grałem w reprezentacji Śląska juniorów. Pewnego dnia przyjechali działacze Piasta. Za negocjacje zabrał się mój ojciec. Mnie o zdanie nie pytał, tylko podpisał papiery. Dostał za to taki mały, kwadratowy czarno-biały telewizor.

Nie szkoda panu, że nie ma już wielkiego Górnika?
HENRYK LATOCHA: Nic wiecznie nie trwa.

Jest pan regularnie na Górniku?
HENRYK LATOCHA: Na domowych meczach tak. Stary się robię, jak słabo grają, to nawet nie chce się ich oglądać. W drugiej połowie z Jankiem Banasiem schodzimy do budynku klubowego i oglądamy sobie mecz w telewizorze. Przy okazji jemy, rozmawiamy, jak coś dzieje się na boisku, to spojrzymy w telewizor. Jeszcze chyba żadnego całego meczu na trybunie w tym sezonie nie przesiedziałem. Kurczę, niech oni słabo grają, ale niech nie popełniają tyle błędów. Sześć meczów z rzędu to samo! Oni tego nie eliminują.

Wiosną wytrzyma pan jakiś mecz na trybunie?
HENRYK LATOCHA: Mam nadzieję. To będzie oznaczało, że jest dobrze.
Rozmawiał Łukasz Cielemęcki