Ireneusz Mamrot: Biorę głębszy oddech. Po 19 latach!

Czy oglądał pan niedzielne zwycięstwo Jagiellonii z Lechią?
Ireneusz MAMROT:
– Oglądałem, oglądałem. Nie było to dla mnie łatwe, przeżywałem to emocjonalnie. Prowadziłem Jagiellonię przez 2,5 roku, w tym kształcie powstawała już za mojej kadencji. Widać było w zespole ten impuls. W sposobie gry, taktyce, trudno było oczywiście o rewolucję. Chodziło o coś innego. W tygodniu odbyło się wiele rozmów z zawodnikami. Oni wiedzieli, że to moment, kiedy trzeba zagrać solidne spotkanie i wygrać.

Zwolniony tydzień wcześniej trener w takim momencie czuje żal, że podobny mecz nie nastąpił wcześniej, czy też pewną satysfakcję, że zostawił zespół w dobrym stanie?
Ireneusz MAMROT: –
Z pierwszą częścią tego pytania nie do końca się zgadzam. ŁKS, Arka, mocna Cracovia… Z tymi rywalami notowaliśmy w tym sezonie bardzo mocne mecze. Niedzielna wygrana z Lechią cieszy. Pojawiały się zarzuty o przygotowanie fizyczne, a nagle okazało się, że nie miały niczego wspólnego z rzeczywistością. Zawsze mówiłem, że pod kątem motorycznym to odpowiednio przygotowany zespół – nie dlatego, że tam pracuję, a dlatego, że jest to poparte wynikami badań, do których można dotrzeć. Cieszyła gra, zaangażowanie. Pierwszy mecz po zmianie trenera to zawsze impuls. Ważne, by zespół potwierdził to w Zabrzu, co będzie nieco trudniejszym zadaniem dla drużyny i sztabu.

Ile razy w życiu był pan zwolniony?
Ireneusz MAMROT:
– Ten był pierwszy. Dotąd z każdej pracy odchodziłem sam.

Obawiał się pan tego momentu?
Ireneusz MAMROT:
– Zastanawiałem się, jak to będzie. Zdaję sobie sprawę, w jakim zawodzie pracuję. Zwolnienie jest praktycznie nieuniknione. Gdy już do tego doszło, to… dość długo to trwało. Media sporo pisały. Do człowieka powoli to docierało. Nie chcę mówić, że byłem na to przygotowany, ale łatwiej było to zaakceptować. Nie jest też tak, że całkowicie się z tym pogodziłem, ale w rozmowie z prezesem Kuleszą wspólnie przyznaliśmy, że drużynie trzeba nowego impulsu. Wiadomo, że o rozstaniu decyduje klub, ale też powoli dochodziłem do wniosku, że to będzie najlepsza decyzja dla wszystkich. Dla mnie też. Minął już ponad tydzień, analizuję sobie to, dochodzę do różnych wniosków. Ten zespół w poprzednim roku przeszedł bardzo dużą przebudowę personalną. Trzeba zdawać sobie sprawę, że on wiosną będzie grał lepiej. Jestem o tym przekonany! Mnie już wtedy w klubie nie będzie i pojawią się głosy – co zupełnie normalne – że dokonał tego nowy trener. Rozmawiając z prezesem Kuleszą powiedziałem, że gdyby zależało to ode mnie, to Jagiellonia potrzebowałaby teraz jednej, maksymalnie dwóch zmian, może lekkiego odchudzenia kadry. Tego trochę szkoda.

A czego po tej kadencji szkoda najbardziej?
Ireneusz MAMROT: – Przerwy zimowej pierwszego sezonu. Odszedł wtedy Fedor Czernych, bo wkrótce kończył się jego kontrakt. Na skrzydłach zostaliśmy z Frankowskim i Novikovasem. To bardzo dobrzy zawodnicy, dużo wnosili, ale doliczając Czernycha tych skrzydłowych było trzech. Rywalizacja byłą ogromna, a nieraz grali wszyscy, bo rotowało się pozycjami. Z Fedorem mogliśmy ugrać więcej punktów, a do mistrzostwa zabrakło nam trzech. Kto wie, jakby to było… Teraz to oczywiście już gdybanie, ale tego mi szkoda. Widziałem, ile drużynie dawał Czernych. W 2017 roku miał bodaj rozegranych najwięcej minut z całej ligi. Wliczając puchary, kadrę… Gdy zimą wypoczął, zregenerował się i poleciał z nami do Turcji, to widziałem, jaka jest jego forma i jak bardzo może pomóc nam wiosną. Oczywiście, odchodzili też inni bardzo dobrzy piłkarze – Frankowski, Novikovas, Świderski – ale w tych okresach strata do lidera byłą bardzo duża. Gdy odchodził Fedor – bardzo mała.

Choć Ireneusza Mamrota nie ma już w Białymstoku, to widzi przed Jagiellonią dobrą przyszłość.
Fot. Adam Starszyński/Pressfocus

Zastanawiam się też, czy rok temu nie należało być bardziej wygodnym i nie robić takiej przebudowy. Kto wie, może wyniki byłyby lepsze. Uważałem jednak, że w tamtym składzie personalnym nie powalczymy o mistrzostwo czy puchar. Nie mam tu na myśli odejścia „Franka” czy „Świdra”, bo za nimi szły pieniądze, ale innych, którzy jeszcze mogli u nas grać. Byłem zdania, że przebudowa jest potrzebna. Dziś Jagiellonia ma zespół, który w tym składzie może funkcjonować dłużej. Ale czy żałuję? Raczej nie. Pewnie drugi raz też bym się na tę przebudowę zdecydował, choć może już w nieco innych proporcjach. Można było zorganizować to tak, by część zawodników odeszła już zimą, a część – dopiero latem.

Wielu zawodników odchodziło z Białegostoku za dobre pieniądze. Na ile może być pan z tego dumny, a na ile traktuje to z dystansem, bo trafiając do klubu ci piłkarze byli „na stanie”?
Ireneusz MAMROT:
– Kilku też się rozwinęło. Patrzę teraz na Bartka Bidę i Patryka Klimalę. Ten pierwszy u mnie debiutował, ten drugi wrócił z wypożyczenia i doczekał się regularnych występów. W przyszłości klub na pewno na nich zarobi. Na Patryku – może nawet już tej zimy. Nie chcę wychodzić przed szereg, ale widzimy, jaka jest sytuacja. Zainteresowanie oboma już jest. Za nich klub może uzyskać nawet więcej niż w przypadku poprzednich transferów. Obaj są młodymi Polakami, ofensywnymi, a takich rynek zawsze ceni bardziej. Co do satysfakcji, to mam ją na pewno z tego powodu, że w okresie mojej pracy w Jagiellonii dwóch zawodników – Taras Romanczuk i Przemek Frankowski – zadebiutowało w reprezentacji Polski.

Wspomnienia wicemistrzostwa z 2018 roku i tegorocznego finału Pucharu Polski wywołują radość czy niedosyt?
Ireneusz MAMROT:
– Gdy przechodziłem z Głogowa do Białegostoku niektórzy mówili, że Jagiellonia wypadnie poza ósemkę. Skończyliśmy na drugim miejscu, walcząc o mistrzostwo do ostatniej kolejki. Tytuł zawsze jest cenniejszy od pucharu, ale we mnie siedzi jednak przede wszystkim ten Puchar Polski. Przegraliśmy go z Lechią jedną bramką, straconą w ostatniej minucie. Niedosyt był bardzo duży, a trudno go czuć, jeśli pierwszy sezon w ekstraklasie przynosi ci wicemistrzostwo.

Trudno osobie po czterdziestce, która nigdy wcześniej nie była w ekstraklasie ani jako zawodnik, ani trener, wejść do niej i odnaleźć się w świecie dużych pieniędzy, nierzadko wielkiego ego?
Ireneusz MAMROT:
– Fajne pytanie. Przede wszystkim taki ktoś musi dostać zaufanie. Ja w Białymstoku czułem cierpliwość osób, które mnie zatrudniły. W pierwszym sezonie był moment, gdy zanotowaliśmy chyba sześć meczów z rzędu bez zwycięstwa. Fakt, że było w niej sporo remisów, ale wiemy, jak to jest. Jagiellonia była wicemistrzem, w niejednym klubie zrobiłoby się nerwowo, ale tu zachowano spokój. Zespół później zaczął wygrywać i kolejny raz zakończył sezon na drugim miejscu. Wracając do pytania – różnica między ekstraklasą a pierwszą ligą jest bardzo duża. Piłkarze są innymi ludźmi, o innej świadomości. Trener potrzebuje cierpliwości, musi się też szybko uczyć. Nieskromnie powiem, że ten warunek został spełniony.

Czego trzeba się szybko uczyć?
Ireneusz MAMROT:
– Tego, że to po prostu wyższy poziom. W pierwszej lidze nie ma mnie już 2,5 roku, pewnie trochę się w niej pozmieniało, ale w ekstraklasie trenerzy częściej potrafią zaskoczyć zmianą taktyki, ustawienia. Gdy zagrasz 2-3 mecze dobrze, coś ci zacznie wychodzić, to przeciwnik ustawia się pod te atuty, neutralizuje je. Nieustannie trzeba coś zmieniać, by zaskakiwać. Druga rzecz – to ocena piłkarzy. Przez lata wydawało mi się, że większość tych grających w pierwszej lidze poradziłaby sobie w ekstraklasie. Wydawało mi się, że nie ma aż takiej różnicy. Odkąd zacząłem tu pracować, zmieniłem zdanie.

Fakt, że spędził pan w Białymstoku 2,5 roku, to sukces sam w sobie?
Ireneusz MAMROT:
– Gdy podpisywałem kontrakt, wielu znajomych mówiło: „Irek, pierwsza przerwa reprezentacyjna jest we wrześniu. Wiesz, co to oznacza!”. Brałem pod uwagę, że może być i tak, ale nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdybym odrzucił ofertę z ekstraklasy – w dodatku z klubu, który walczy o mistrzostwo. To była dla mnie ogromna szansa. Nie chcę mówić, że długość pracy to sukces, ale na pewno – coś pozytywnego. Gdybym źle pracował, to na pewno nie tak długo. Już pierwszy okres przygotowawczy był trudny. Zespół miał 10 dni urlopu, bo już w czerwcu zaczynaliśmy walkę w europejskich pucharach. Zawodnicy mentalnie byli niewypoczęci, do ostatniej kolejki grali o tytuł. Te emocje miały na chłopaków wpływ, potrzebowali regeneracji, a ci, którzy dostali powołania do kadry, mieli po 7 dni wolnego. Wszedłem na wysokiego konia. Wielu zagranicznych zawodników nie wiedziało, kto to jest Mamrot, bo zapewne nie śledzą dokładnie pierwszej ligi. Trzeba było przekonać ich do siebie.

Po pańskim zwolnieniu zrobił się duży szum, ale o wydźwięku bardzo pozytywnym. Wiele osób podkreślało, że z „Jagą” rozstaliście się z klasą.
Ireneusz MAMROT:
– W takich sytuacjach często zaczynają się jakieś obustronne pretensje, media to podłapują. Byłem mile zaskoczony, że moje odejście jest przedstawiane raczej w ciepłym świetle. Też dochodzono do wniosku, że po prostu coś się zakończyło. Nieraz bywa przecież tak, że zwolnionemu trenerowi wytyka się, iż wszystko robił źle i się nie nadawał. Tu wydźwięk był zupełnie inny. Pewnie duży wpływ miał właśnie sposób, w jakim się rozstaliśmy. Mówię dobrze o klubie, z klubu też wyszedł pozytywny przekaz.

Czyli coś w tym jest, że na Podlasiu ludzie mają w sobie takie ciepło?
Ireneusz MAMROT:
– Wielu z nich cechuje przychylność, otwartość, chęć niesienia pomocy. To naprawdę czuć. Z czymkolwiek był problem, zwykle szybko się go załatwiało. Na sam koniec otrzymałem mnóstwo telefonów, sms-ów od kibiców. Przecież oni nie mogli być zadowoleni z miejsca w tabeli, a szybko zorganizowali jeszcze spotkanie, na którym podziękowaliśmy sobie wzajemnie za ten okres. Cały region żyje Jagiellonią, wraz z każdą komórką życia – od polityków, przez lekarzy, po ludzi innych profesji. Gdziekolwiek się poszło, rozmawiało się o piłce.

Odwaga prezesów do zatrudniania trenerów z pierwszej ligi jakoś jednak za pańską sprawą się nie wzmogła.
Ireneusz MAMROT: –
Szczerze? Myślałem, że pójdzie to w takim kierunku, iż trenerzy z niższych klas będą dostawać coraz więcej szans. Jest wielu takich, którzy naprawdę mają wiedzę i coś by do tej ligi wnieśli. Pewnie nie wszystkim się to spodoba – do nikogo nie mam nic personalnie – ale czasem jest tak, że szkoleniowiec z zagranicy, który funkcjonował tam w trzeciej albo czwartej lidze, pojawia się u nas, pracuje krótko i niewielu o nim pamięta. A nasi trenerzy nie dostają szans. Im trzeba na początku pomóc, a nie zwalniać po pierwszym złym okresie. Apeluję o więcej cierpliwości i dawanie szansy. Nie brakuje wśród nas fachowców.

Czy lepiej już z pańskim angielskim?
Ireneusz MAMROT:
– Lepiej, lepiej. Wyjeżdżając do Białegostoku, nie znałem go kompletnie. Teraz nie jest tak, że swobodnie porozmawiam, ale ze zrozumieniem jest dosyć dobrze, a w podstawowych kwestiach – również tych piłkarskich – dogadam się. Teraz będzie trochę czasu, planuję się podciągnąć. W drużynie trzeba też wymagać, by to obcokrajowiec trafiając do nas uczył się polskiego. Był moment, gdy w Jagiellonii tylko dwóch zawodników nie mówiło po polsku. To było dla mnie duże doświadczenie. Zagranicznych piłkarzy było sporo, co tworzyło też mentalny kalejdoskop. Inną naturę mają Hiszpanie, inną – ludzie z Bałkanów, a jeszcze inną – Bodvar z Islandii. To nauka dla trenera, by w tym funkcjonować.

Wrócił pan do rodzinnej Trzebnicy. Czy snuje pan jakieś plany?
Ireneusz MAMROT:
– Kontrakt z klubem został rozwiązany za porozumieniem stron. Na razie odpoczywam. O ile dobrze pamiętam, jako trener pracowałem przez 19 lat bez żadnej przerwy. Przyda się głębszy oddech. Jeśli przyszłaby sensowna propozycja, od klubu z wizją, to mogę siadać do rozmów i podjąć pracę od razu. Wydaje mi się jednak, że w tym momencie raczej nic się nie wydarzy. W klubach było teraz wiele zmian. Nastawiam się, że to wolne może potrwać kilka miesięcy. Będę chciał wykorzystać ten czas na zagraniczne staże. Pracując w ekstraklasie, gra się do świąt, trudno gdzieś wyjechać. Chciałbym wybrać się na staż do Włoch. Bardzo mi się tam podoba, jestem zwolennikiem tego, co oni preferują. Dużo taktyki… To mnie interesuje. Nie wykluczam też również czegoś bliżej. Może pojadę do Niemiec. Te tematy będę dopinał sobie jeszcze przed świętami.

Na zdjęciu: Ireneusz Mamrot krótko przed pięćdziesiątką już wie, jak to jest być zwolnionym…