Karabiny na ścianach szatni (7)

W Izraelu Jerzy Brzęczek trafił na wyjątkowo spokojny czas, ale na ścianach szatni i tak wisiały karabiny. Wcześniej jednak w Austrii przekonał się, że nieuczciwi działacze są nie tylko w Polsce. A w międzyczasie dobiegła końca jego przygoda z reprezentacją – w jednej z ostatnich akcji długo i bezskutecznie gonił Fredrika Ljungberga. Pewnie nie dopadłby go do dziś.

Oferta jak marzenie

Po 2,5 roku Brzęczek zamienił Innsbruck na oddalony o 300 km Linz. Nad Dunajem miało być jak w bajce.

– W Tirolu zaczęły się kłopoty finansowe, za to u nas w Linz akurat pojawił się prężny sponsor. Menedżerowie zaczęli do nas pukać, zgłosił się też Adam Mandziara w sprawie Jerzego. W klubie też mnie pytali, czy weźmiemy Brzęczka, więc szybko udało się dojść do porozumienia. Jerzy sporo kosztował, kwota szła w miliony szylingów, ale ile dokładnie, tego nie wiem, bo oficjalnie nikt o tym nie mówił – mówi Adam Kensy. 61-letni dziś trener w przeszłości był świetnym piłkarzem, przez większość kariery związany z Pogonią Szczecin. W reprezentacji Polski rozegrał trzy spotkania, a w wieku 31 lat wyjechał do Austrii. Rozegrał trzy sezony w LASK Linz, a potem pozostał w klubie jako trener.

Gdy Brzęczek trafił do Linz, Kensy był w sztabie szkoleniowym, a pierwszym trenerem był Norweg, Pera Brogeland. – W ojczyźnie pracował z kobiecą reprezentacją, ale radził sobie i z mężczyznami. Praca w LASK zakończyła się dla niego nieprzyjemnie, bo wygrał 5:0 z Rapidem, a w nagrodę… został zwolniony.

 

Nikt nie wie dlaczego – mówi Kensy. –Podejrzewam, że już wtedy chcieli ściągnąć Otto Baricia i w końcu to zrobili, ale najpierw mnie mianowali na trenera tymczasowego. Mówili, że mam szansę zostać na dłużej jeśli awansujemy do Pucharu UEFA. Ostatecznie się nie udało, ale brakowało niewiele, Może bym i został, ale LASK miał wtedy za dużo pieniędzy, by trzymać na stanowisku takiego młodego trenera jak ja – dodaje ze śmiechem.

Znów w drogę

W Linz Brzęczek spotkał Petera Pawlowskiego, syna Tadeusza, dzisiejszego trenera Śląska Wrocław. Początek sezonu 1998/99 był dla niego bardzo udany. Młodzieżowy reprezentant Austrii strzelał sporo goli, ale potem przestał się rozwijać tak, jak tego od niego oczekiwano. Grał coraz słabiej. Dopiero po latach wykryto przyczynę tych kłopotów, u Petera zdiagnozowano tętniaka, w 2013 zapadł w dziesięciomiesięczną śpiączkę. Dla ojca to był prawdziwy dramat, bo w 2011 zmarł starszy z jego synów, Paweł.

– Miał nowotwór oka, nastąpiły przerzuty. Odszedł mając tylko 37 lat – mówił dwa lata temu na łamach „Super Expressu” Tadeusz Pawłowski. Ale w 1998 Peter Pawlowski wciąż był świetnym piłkarzem i często strzelał gole po podaniach Brzęczka. – Był wtedy bardzo dobry, to był super, silny napastnik, ale już w tym czasie zaczął chorować. Nikt nie wiedział, dlaczego. Choroba go chwyciła i niszczyła delikatnie. Dramatem było to, że on nie chciał od rodziny żadnej pomocy, blokował wszelkie próby rozwiązania problemu – wspomina Kensy.

Przygoda z LASK skończyła się bardzo szybko, bo okazało się, że te ogromne pieniądze są równie wirtualne. W październiku zniknął prezes klubu Wolfgang Rieger, a wraz z nim wyparowało 12 mln dolarów zdeponowane w banku Riegera, Riegerbank – ówczesnego sponsora klubu. Rieger został skazany, odsiedział tylko część wyroku, a wcześniej uciekł z Austrii do Francji. – To był kabaret. Interpol wysyłał za nim listy gończe, szukali go, a w tym samym czasie wiceprezes klubu jeździł do niego do Francji i się z nim spotykał – opisuje Kensy.

Dla wielu piłkarzy był to sygnał, że czas się ewakuować. Brzęczek też znów ruszył w drogę, a Adam Mandziara znalazł dla niego klub aż w Izraelu. To była już szósta zmiana klubu w ciągu 6 lat. W życiu prywatnym Brzęczkowi nigdy nie brakowało stabilizacji, ale jego piłkarska tułaczka zaczęła być męcząca dla rodziny, a końca nie było widać. Uciekł już od pseudo biznesmenów, menedżerów, którzy w Polsce przerzucali go z klubu do klubu, a życie wciąż grało z nim w kotka i myszkę i wymuszało na nim kolejne zmiany. Brzęczek szybko przekonał się, że świat zachodniej piłki, potrafi być równie bezlitosny, jak ten polski z czasów zmian ustrojowych.

Mroźna Moskwa

W historii Maccabi trafił na dobry okres. Izraelski klub osiągnął właśnie najlepszy wynik w historii europejskich występów. Pod wodzą Duszana Uhrina klub z Hajfy awansował do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharu, gdzie zmierzył się z Lokomotiwem Moskwa. Zimą klub opuścił najlepszy strzelec, Alon Mizrahi, przybył za to Brzęczek. – Potrzebowaliśmy gracza tego pokroju i od razu wstawiłem go do składu. Wyróżniała go dobra kondycja, nie odstawał też pod względem technicznym, ale jego największym atutem była wiedza taktyczna – komplementuje Polaka czeski trener, który od nas dowiedział się, że Brzęczek został selekcjonerem reprezentacji Polski. – Proszę koniecznie go ode mnie pozdrowić. Myślę, że będzie dobrym selekcjonerem, bo nigdy nie brakowało mu boiskowej inteligencji – mówi Uhrin.

Ale wtedy, na początku marca 1999 w zasypanej Moskwie śniegiem Brzęczek nie pomógł jego drużynie. Maccabi gładko przegrało w Moskwie 0:3 (hat-trick Gruzina, Zazy Dżanaszii), a w rewanżu nie było w stanie odrobić strat (0:1). Taktyka Uhrina na ten mecz była prosta: ciągły atak. Szarpane, coraz bardziej rozpaczliwe próby nie były dobrym sposobem na pokonanie obrony Rosjan, brak było próby regulowania tempa gry, a Brzęczek wyglądał na nieco zagubionego, choć to on oddawał w tym meczu najgroźniejsze strzały z dystansu. Za wcześnie było jeszcze, by odcisnął na tej drużynie swoje piętno. W europejskich pucharach już nigdy nie zagrał na dalszym etapie.

Jedna bomba przez 1,5 roku

W Hajfie było wtedy spokojnie. W 1,5 roku pobytu Brzęczka w tym mieście doszło tylko do jednego zamachu. W sierpniu 1999 roku eksplodowała bomba na centralnym dworcu autobusowym i… tyle.

– Izraelczycy mówili, że to najlepszy okres od dawna, panował wtedy dość długi rozejm z Palestyńczykami. Potem było trochę goręcej, bomby wybuchały praktycznie co tydzień. Pewnego dnia nasi trenerzy wybrali się do knajpy nad morzem. Chcieli usiąść w kącie, ale właściciel uparł się, by dostali najlepsze miejsca, na środku sali. Był uparty i w efekcie uratował im życie, bo doszło do zamachu i gdyby usiedli na wcześniej upatrzonych miejscach, pewnie by zginęli – wspomina Radosław Michalski, który po roku dołączył do Brzęczka. W Widzewie Andrzej Pawelec uczciwie przyznał mu, że skończyły mu się pieniądze na wypłaty i czas na transfer. Brzęczek skontaktował Michalskiego z Mandziarą, a Maccabi wyłożyło za reprezentanta Polski 350 tys. dolarów.

W Izraelu Polacy byli wtedy na topie, w sezonie 1998/99 królem strzelców w barwach Maccabi Tel Awiw został Andrzej Kubica. Płacono dobrze, kluby były wypłacalne, ale trzeba było pogodzić się z nietypową rzeczywistością. Pierwszy szok czekał ich zaraz po wejściu do szatni, gdzie zazwyczaj wisiało kilka karabinów maszynowych. W Izraelu jest obowiązkowa służba wojskowa, która nie omija piłkarzy. W tym okresie z karabinem do klubu przychodził choćby 18-letni Josi Benajun, który dopiero za 4 lata – po wypełnieniu służby wojskowej – ruszy na podbój Europy (grał m.in. w Liverpoolu, Chelsea, Arsenalu).

Za czasów Brzęczka Maccabi zajęło 3. miejsce, w kolejnym sezonie, pod wodzą Eli Cohena zdobyli wicemistrzostwo. – To był dżentelmen, ale też bardzo twardy, ostry facet. Wciąż młody jak na trenera, postawny, trochę niedostępny, ale w trakcie meczów wyjątkowo spokojny – opisuje Michalski. Po tym sezonie Brzęczek opuścił Izrael, nie doczekał nadejścia Avrama Granta, który zdobył z Maccabi dwa tytuły mistrzowskie z rzędu. Podczas pobytu w Izraelu końca dobiegła jego przygoda z reprezentacją Polski. W wieku 28 lat po raz ostatni zagrał w reprezentacji Polski.

Pudła Bergkampa

W kadrze zadebiutował w wieku 21 lat, 3 miesiące przed igrzyskami olimpijskimi. Andrzej Strejlau dał mu zagrać w meczu z Austrią (4:2), a w trakcie zimowego tournée po Ameryce Południowej wręczył mu nawet opaskę kapitańską. Strejlau szybko przekonał się do młodego inteligentnego piłkarza i, gdy w październiku 1992 graliśmy na wyjeździe z Holandią, 21-letni Brzęczek miał miejsce w podstawowym składzie. Wywieźliśmy stamtąd remis 2:2, a Dennis Bergkamp i Marco van Basten niemiłosiernie pudłowali.

Brzęczek grał też z Anglikami w Chorzowie. Dziś mecz ten pamiętany jest głównie z powodu wielkiej zadymy do jakiej doszło jeszcze przed rozpoczęciem spotkania. W powietrzu latały drewniane deski i furczały gumowe pałki. Ale na boisku wstydu nie było, a po remisie 1:1, Polacy wciąż mieli szanse na awans do mistrzostw Świata 1994, które ostatecznie straciliśmy po 0:3 na Wembley.

Strejlau stracił pracę, a u kolejnych selekcjonerów (Lesława Ćmikiewicza, Henryka Apostela, Władysława Stachurskiego i Antoniego Piechniczka) Brzęczek grał głównie w meczach towarzyskich. Szczególnie mocno rozczarowany był brakiem powołań od Piechniczka.

– W jego postępowaniu nie mogłem dopatrzeć się ani obiektywizmu ani sensu. (..) Już po pierwszym kontakcie, gdy zobaczyłem, w jaki sposób odbywa się selekcja, przestałem dostrzegać szansę na to, że z tym trenerem uda się coś osiągnąć” – mówił na łamach „Piłki Nożnej” po tym, gdy Piechniczek stracił już pracę.

Selekcjoner nie widział miejsca dla Brzęczka, bo stawiał na doświadczonego Piotra Nowaka i jemu wręczył opaskę kapitana. To też mierziło Brzęczka. – Kapitan musi w trudnych sytuacjach poderwać zespół do walki, a nie symulować kontuzję i schodzić z boiska – mówił piłkarz Tirolu Innsbruck mając na myśli mecz z Anglią w ramach kwalifikacji do mistrzostw świata 1998 (0:2 w Chorzowie). Dla Nowaka był to ostatni mecz w kadrze, a Brzęczek właśnie miał rozpocząć swoje rządy.

Awantura o „dychę”

Za stery w kadrze chwycił Janusz Wójcik i na dzień dobry powołał do kadry sześciu medalistów z Barcelony. Dla Brzęczka był to powrót do kadry po rocznej przerwie i poczuł się w tej drużynie mocno jak nigdy wcześniej. Jeszcze przed pierwszym meczem Wójcik powierzył mu rolę kapitana.

– To była demokracja kontrolowana. Rozmawialiśmy we trójkę z trenerem, Wałdoch, Łapiński i ja. Potem trener zaproponował reszcie drużyny moją kandydaturę. Ponad połowa zawodników wyraziła aprobatę – mówił Jerzy Brzęczek na łamach „PN”. W debiucie Wójcika ograli 1:0 Węgrów, a kapitan był najlepszy na boisku. Wojciech Kowalczyk w autobiograficznej książce „Kowal – Prawdziwa historia” (spisanej wspólnie z Krzysztofem Stanowskim) opisał, jak przed meczem wyglądała rywalizacja o numer 10 na koszulce.

„Przed meczem z Węgrami miałem jeszcze krótką rozmowę na temat numeru.
– Wojtek, z którym numerem chcesz grać? – spytał dyrektor Dmoszyński.
– Ja zawsze z „dychą”.
– A ty Jurek? – spytał się Brzęczka.
– Ja z dziesiątką.
– Kowal, Brzękol ma dychę.
– To niech sobie ma, ale z dychą ja gram.
– Ale ja zawsze grałem z dychą – przyznał Brzęczek i akurat miał rację, bo na olimpiadzie ja grałem z jedenastką, a on z dziesiątką. Jednak od olimpiady minęło kilka lat.
– Brzękol, to wszystko fajnie, ale ja też gram zawsze z dychą.

W końcu stanęło na moim, bo chyba nikt nie miał wątpliwości, że się nie ugnę. Konfliktu z tego nie było żadnego, a przed meczem – jak za dawnych dobrych lat – wszyscy krzyknęliśmy: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
Od tego meczu Brzęczek grał wszystko, od deski do deski, no chyba, że akurat Wójcik testował rezerwy. Gdy przychodził mecz o punkty, na Brzęczka czekało miejsce w składzie i opaska kapitańska. Polacy świetnie rozpoczęli batalię o EURO 2000, bo od niespodziewanej wyjazdowej wygranej 3:0 z Bułgarią. W drugiej kolejce ograliśmy Luksemburg w takim samym stosunku, byliśmy liderem grupy, a po meczu na Łazienkowskiej w szatni Polaków pojawił się prezydent Aleksander Kwaśniewski. Było pięknie, ale weryfikacja miała dopiero nastąpić. W marcu 1999 czekały nas mecze z Anglią na Wembley i ze Szwedami u siebie. Oba te spotkania przegraliśmy i kariera Brzęczka w reprezentacji praktycznie się skończyła.

Brzęczek i znikający Ljungberg

Na Wembley strzelił gola. Precyzyjnym strzałem sfinalizował akcję Mirosława Trzeciaka lewym skrzydłem.

– Jerzy Brzęczek, na którego występ niektórzy psioczyli! Niepotrzebnie. Że bez formy. Teraz kapitan polskiej reprezentacji przywraca nam nadzieje – zachwycał się za mikrofonem Dariusz Szpakowski. To był nasz jedyny dobry moment tego dnia, bo to trzy gole strzelił Paul Scholes. – Odpowiadaliśmy za niego ja i Jacek Bąk, więc jego gole obciążają nasze konto – powiedział Brzęczek po meczu.

Kibice zapamiętali go z Wembley za gola, ale 4 dni później graliśmy na Śląskim ze Szwecją i tym razem Brzęczek został zapamiętany z nieudanej pogoni za Fredrikiem Ljungbergiem. Piłkarz Tirolu stracił piłkę w okolicy połowy boiska, a potem bezskutecznie gonił Szweda, który przebiegł z piłką kilkadziesiąt metrów, wpadł w pole karne i strzelił jedynego gola spotkania. Brzęczek mógł tylko patrzeć na jego plecy, a dystans wciąż się zwiększał. Ile razy w życiu słyszał, że jest za wolny? Czasem chichot losu jest aż za głośny.

Ta sytuacja obnażyła jednak nie tylko jego braki. Przede wszystkim – mankamenty drużyny Wójcika. Ljungberg przebiegł z piłką połowę boiska, a nie musiał w tym czasie minąć ani jednego rywala. Gdy Brzęczek stracił piłkę – za jej linią było raptem trzech Polaków. Akcję mógłby przerwać Jacek Zieliński, ale gdy Brzęczek przebierał krótki nogami, ten biegł tuż obok tempem spacerowym. Organizacja gry defensywnej nigdy nie była mocnym punktem drużyn Wójcika.

Czas na klub

Wójcik oczywiście tego nie dostrzegał…

„Przegraliśmy 0:1 po golu tego małego śmierdziela Fredrika Ljungberga. Ewidentny błąd Jurka Brzęczka, który zamiast urżnąć kundla w środku pola, biegł za nim jak głupek dobre 40 metrów i kompletnie nic z tego nie wynikło. A krzyczałem do Brzękola kilka razy: „Rżnij go!”. Nie urżnął i ten mały Szwed pokonał Kazka Sidorczuka, który też bronił tak, jakby chciał, a nie mógł” – napisał Wójcik w swojej książce „Wójt. Jedziemy z frajerami”. Z Brzęczka zrezygnował praktycznie natychmiast. W kadrze Brzęku zagrał jeszcze tylko dwa razy, w obu wypadkach jako rezerwowy. W czerwcu 1999 po raz ostatni założył strój narodowy. Kolejni selekcjonerzy – Jerzy Engel, Zbigniew Boniek czy Paweł Janas nawet na niego nie zerkali.

– To faktycznie dziwne, bo Jurek miał potem w Innsbrucku świetny okres, dwukrotnie zdobył tytuł mistrzowski i był bardzo ważnym ogniwem tej drużyny – mówi kolega z Tirolu, Alfred Hortnagl. – Faktycznie, szybkości nieco mu brakowało, ale w tamtym okresie w wielu zespołach byli zawodnicy o tym profilu i radzili sobie bardzo dobrze. Ludzie, którzy myśleli na boisku, potrafili rozegrać piłkę, a w razie potrzeby zwolnić akcję. Dokładnie tak jak Jurek – opisuje.

Niemal w tym samym czasie karierę reprezentacyjną zakończył Kazimierz Sidorczuk, który również grał już wtedy w Austrii. – Mnie też obwiniano za tego gola ze Szwedami – Szpakowski na antenie powiedział, że zawaliłem tę bramkę. Pamiętam, że jakoś niedługo potem dwie podobne bramki wpuścił Jurek Dudek, a jakoś wtedy nikt nie mówił, że to jego wina. Ljungberg był ze mną w sytuacji sam na sam, a to zawsze jest loteria – wspomina. I on i Jerzy Brzęczek, mogli skupić się na karierze klubowej.