Więzień dobrej gwiazdy (5)

Tu był świadkiem zmierzchu dwóch silnych klubów – najpierw Górnika Zabrze, potem GKS Katowice. A synkowi Patrykowi w kość dało ciężkie śląskie powietrze.

Bez lania na dzień dobry

Prezes Górnika Zabrze Władysław Kozubal skumał się z Bolesławem Krzyżostaniakiem i ściągnął na Śląsk trzech olimpijczyków: Aleksandra Kłaka, Grzegorza Mielcarskiego i Jerzego Brzęczka. Biznesmeni podali sobie ręce, w ruch poszły walizki z kasą i już trzech młodych ludzi musiało zmienić adres zamieszkania. Brzęczek stał się w ten sposób własnością firmy „Goodstar” (dobra gwiazda – ang.). Tak to się wtedy działo.

W Górniku trafił na nieciekawy okres. W pierwszej części sezonu zespół prowadził Henryk Apostel, a więc stary znajomy Brzęczka z Lecha. Zimą doszło do zmiany trenera, bowiem Apostel otrzymał posadę selekcjonera reprezentacji Polski. W Górniku pojawił się kolejny szkoleniowiec, którego Brzęczek też już znał – drużynę przejął legendarny już wówczas trener Hubert Kostka, wcześniej obaj panowie spotkali się w Olimpii Poznań.

Apostel i Kostka to uznani trenerzy, ale dla Górnika nie był to udany sezon, szczególnie runda wiosenna. Drużyna powoli się rozłaziła. – To był zespół, który powinien w cuglach zdobyć tytuł mistrzowski, a zamiast tego przegrywaliśmy na przykład z Hutnikiem Kraków. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić, ale to stare dzieje – mówi Kostka. Właśnie wrócił ze Szwajcarii. W latach 80. dwukrotnie zdobył z zabrzanami tytuł mistrza Polski, tym razem musiał obejść się smakiem.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Na dzień dobry, wzorem Olimpii, postanowił mianować Brzęczka kapitanem. Jacek Grembocki utratę opaski przyjął ze spokojem. – Kostka to prawdziwa legenda Górnika, człowiek z galerii sław, działał po swojemu i ja to szanowałem. Operację zmiany kapitana rozpoczął od rozmowy ze mną i uznałem, że nie będę się sprzeciwiał – zapewnia.

W wyborach, obok Brzęczka, wystartował Ryszard Kraus. Kostka – podobnie jak to było w Olimpii – wcześniej popracował nad starszyzną, wyjaśnił, dlaczego chce, aby to Brzęczek został kapitanem. I został, choć wyniki głosowania były na styku, bo starszy o 7 lat Kraus cieszył się w zespole niezłymi notowaniami. – Śmiem twierdzić, że Jurek nie wygrałby tego głosowania bez wsparcia Kostki. Rysiu Kraus był ostry, potrafił sprowadzić na ziemię chama, który przyszedł do szatni strzelony.

Jurek był niezłym kapitanem, ale w oczach starszyzny był nieco za delikatny. Ja generalnie nie widziałem u niego tych wszystkich przywódczych cech, o których wcześniej tyle słyszałem. Nie widziałem nigdy dla przykładu, by Jurek próbował kogoś sprowadzić na ziemię, a nawet jeśli, to te próby w takiej szatni mogłyby wyglądać nieco śmiesznie – mówi Grembocki.

Fakt faktem, że Brzęczek do szatni Górnika wszedł bezboleśnie. Dosłownie i w przenośni, bo uniknął typowego piłkarskiego chrztu, a taki Tomasz Hajto, który lubił się wymądrzać, początkowo nie przypadł do gustu starszyźnie. Klapsy były więc siarczyste, a po drugim miał wyraźnie dość.

W drodze do upadku

Dla 23-letniego piłkarza to była prawdziwa szkoła, bo bycie kapitanem Górnika w tych czasach nie było łatwym zadaniem. Nie kończyło się na tym, by wyprowadzić kolegów na boisku, a potem wybrać na którą bramkę zagrają w pierwszej połowie. Górnik trawiony był przez całą masę problemów, opóźnienia w wypłatach to był tylko szczyt góry lodowej nieszczęść. Zabrzański klub wszedł w trudny okres, kopalnia już wcześniej wycofała się z finansowania drużyny, a lata 90. to był czas biznesmenów spod ciemnej gwiazdy. W Górniku też taki się pojawił.

Władysław Kozubal przyjechał ze Szwajcarii, więc wydawał się taki zachodni, nowoczesny i bardzo bogaty. Życie pokazało, że było inaczej. – Świetnie żył z dziennikarzami, co chwilę organizował bankiety i popijawy podczas których zapewniał, że lada chwila sprowadzi do Górnika reprezentantów Brazylii, a nie był w stanie ściągnąć piłkarzy z trzeciej ligi. Po miesiącu wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Jak przyjeżdżałem o 9 rano do klubu, to on był już strzelony – wspomina Kostka.

Mógł czuć się po części winny, bo to on skontaktował Kozubala z działaczami Górnika. – W Szwajcarii pojawił się kiedyś na treningu mojego zespołu i krzyczy „Serwus Hubert!”. Tak się poznaliśmy. Przedstawił się jako biznesmen, był pół Węgrem pół Polakiem z żydowskiej rodziny. W 1968 roku, po marcowych wydarzeniach, wyjechał z rodziną do Szwajcarii. Po pewnym czasie poznałem go z działaczami Górnika, a jak kończyłem pracę w Szwajcarii, był już prezesem – opisuje legenda Górnika.

Za kadencji Kozubala w Górniku brakowało na wszystko. Kostka wspomina, że nieraz przychodził do niego kierowca autokaru i mówił, że nie ma pieniędzy na benzynę. – Każdy grosz trzeba było wychodzić. W Górniku co tydzień były wielkie dyskusje, a ja jako trener zawsze stałem za zawodnikami. Jerzy szybko zobaczył, że te mediacje nie mają większego sensu, bo prezes i tak był już po sporej lufie – mówi.

Konflikt szybko przedostał się na łamy prasy – tam Kozubal obrzucał się błotem z wiceprezesem Wiesławem Laskiewiczem. Ten pierwszy oskarżał tego drugiego np, że za transfer Tomasza Wałdocha do Bochum przytulił parę złotych, główne zarzuty wobec Kozubala polegały na tym, że zamiast wspierać finansowo klub, dodatkowo go zadłużał, a wszystkie pieniądze, które przelał na konto Górnika okazały się… pożyczkami.

W 1993 cały zarząd podał się do dymisji, by zmusić Kozubala do odejścia. Tak się stało, ale gdy szukano nowych władz, Kozubal obiecał, że da milion dolarów i tak wrócił na prezesowski stołek. I tak to się kręciło przez trzy lata, a było zapowiedzią zmierzchu wielkiego Górnika. – To się chyliło ku upadkowi – konstatuje Kostka.

Wojna o tytuł

– Pamiętam te zebrania, głosowania. Powstawały na przykład wnioski o wotum nieufności wobec Kozubala. Wtedy rozpoczynało się straszenie, że jeśli zagłosujemy wbrew jego woli to nie dostaniemy zaległych pieniędzy. Słyszeliśmy: „Kto nie jest z nami, ten przeciwko nam”. Że w tej oto walizce są dla nas pieniądze, które zaraz dostaniemy. Albo, że lada chwila do klubu wejdzie Subaru jako sponsor. Kozubal ze swoją świtą przez dwa lata nas oszukiwał, a klub doprowadził do upadku – wspomina Grembocki.

Mimo tych zawirowań, w pierwszym sezonie Brzęczka górnicy długo bili się o tytuł mistrzowski, a w ostatniej kolejce doszło do prawdziwego finału. Górnik jechał do Warszawy na mecz z Legią. Gospodarzom wystarczał punkt, by sięgnąć po tytuł. Zabrzanie musieli w stolicy wygrać.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

W ten sposób człowiek z małych Truskolasów trafił w epicentrum wojny śląsko-warszawskiej. Tutaj nikt się nie certolił. Zanim Legia spotkała się z Górnikiem w lidze, obie drużyny grały ze sobą w półfinale Pucharu Polski i już wtedy nie przebierano w środkach, podobnie było w połowie czerwca, gdy decydowały się losy tytułu mistrzowskiego.

Choć na boisku było mnóstwo świetnych piłkarzy, wszyscy skupiali się na tym, by zrobić rywalowi krzywdę. Z tej kopaniny nagle zrodziła się bramka dla gości. Jerzy Brzęczek popędził lewą stroną, Radosław Michalski i Grzegorz Wędzyński byli przekonani, że piłka wyszła na aut. W internecie można znaleźć skrót z tego spotkania i trudno dopatrzeć się w tej sytuacji autu, piłka toczy się po linii. – Ja tych skrótów nie widziałem, ale jestem na milion procent pewien, że był aut. Widziałem to na własne oczy – zapewnia Michalski. Widział aut, więc stanął, a kapitan Górnika w tym czasie zagrał do Marka Szemońskiego, który wyprowadził gości na prowadzenie. Na Łazienkowskiej konsternacja. Po akcji Brzęczka – Górnik w drodze po mistrzostwo!

Piłkarze Edwarda Lorensa (zamienił Kostkę po wspomnianej porażce z Hutnikiem Kraków) grali w tym momencie już w dziesięciu, bo sędzia Sławomir Redziński wyrzucił z boiska Henryka Bałuszyńskiego. Potem czerwone kartki otrzymali jeszcze Grzegorz Dziuk i Grembocki, a Legia w międzyczasie wyrównała. Grembocki – wtedy, 24 lata temu na łamach „Sportu” jeszcze przed meczem przewidywał, że Redziński ich wykartkuje. Zabrzanie krzywdę czują do dziś. Skoro piłkarze obu drużyn kopali się nawzajem po nogach, dlaczego karano tylko gości? Górnik ostatecznie skończył sezon na trzecim miejscu, a w Warszawie świętowali dublet.

Promocja w blamażu

Wcześniej zabrzanie rozegrali jeszcze jeden nietypowy mecz. W marcu grali na stadionie GKS Katowice, prowadzili po bramce Dariusza Koseły, gdy w 72. minucie zgasło światło na jednym z jupiterów. Długo próbowano na nowo je odpalić, ale bezskutecznie. Szybko pojawiły się oskarżenia, że awaria nie była dziełem przypadku.

– Panowie, ja tu jestem prezesem, a nie elektrykiem – odpierał zarzuty zabrzan sternik katowickiego klubu Marian Dziurowicz. Prezesem PZPN miał zostać dopiero za rok, ale już wtedy jego macki sięgały bardzo daleko. Mecz został powtórzony w kwietniu. W tym pierwszym spotkaniu Brzęczek nie mógł zagrać z powodu urazu mięśnia dwugłowego, ale w kwietniu był już zdrów. W powtórzonym meczu strzelił nawet gola, ale zabrzanie nie byli zadowoleni, bo spotkanie zakończyło się remisem 1:1.

W barwach Górnika Brzęczek zadebiutował w europejskich pucharach, ale popelina w klubie trwała. Irlandczycy z Shamrock Rovers nie byli żadnym rywalem (7:0 i 1:0), za to austriacka Admira Wacker okazała się już zbyt trudnym rywalem. W pierwszym spotkaniu w małej miejscowości Maria Enzersdorf pod Wiedniem gospodarze wygrali 5:2 i w Zabrzu nie zdołali odrobić strat (1:1).

Największa niespodzianka czekała piłkarzy Górnika już po meczu, gdy chcieli opuścić ekskluzywny hotel „City Club”. Okazało się, że rachunek nie został uregulowany i menedżer hotelu nie miał zamiaru wydać Polakom ich paszportów. Z pomocą przyszły VIP-y, towarzyszące w Austrii drużynie. Panowie musieli sięgnąć po portfele i zrobić zrzutkę, by drużyna mogła wrócić do kraju.

W takim stylu Górnik pożegnał się z Europą na 24 lata. A w ekstraklasie już nigdy później nie stanął na podium. Brzęczek w meczu z Austiakami zanotował asystę przy bramce Marka Szemońskiego, ale nie mógł być z siebie zadowolony. A jednak nie wracał do Zabrza z pustymi rękoma. Wpadł tego dnia w oko austriackiemu trenerowi, Dietmarowi Constantiniemu, który za rok ściągnie go do Tirolu Innsbruck.

Kroplówki zamiast gorzały

Podczas pobytu w Zabrzu Brzęczek wciąż obsesyjnie próbował poprawić swoją szybkość. Kostka pozbawił go złudzeń. – Denerwowało mnie, że nie jesteśmy w stanie poprawić szybkości u młodych piłkarzy. Swego czasu zrobiliśmy w Górniku pewną próbę, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że szybkości nie da się wyraźnie poprawić. Kilku młodych zawodników oddałem w ręce trenera lekkiej atletyki i trzy razy w tygodniu mieli trening szybkościowy.

Po kilku tygodniach stwierdziliśmy, że chłopcy coraz gorzej grają w piłkę, a szybciej wcale nie biegają. Z Jurkiem wiele razem rozmawiałem na ten temat, ale on chciał się sam przekonać, niesamowicie pracował nad tą szybkością, ale efekty były minimalne. Jurek to był typ po prostu wytrzymałościowca i mógł biegać niemal cały mecz, ale z pewnością nie był kimś w rodzaju Mbappe – opisuje Kostka.

Fot, Włodzimierz Sierakowski/400mm

Brzęczek poznał w tym okresie doktora Jerzego Wielkoszyńskiego, który w dużym stopniu zmienił jego podejście do pracy nad własnym ciałem. Szybko zyskał świadomość, która dziś nie byłaby niczym wielkim, ale przecież w latach 90. to piłkarz i się napił i zapalił, więc postawa Brzęczka była wyjątkowa.

W czasach, gdy nikt nie zastanawiał się, czy schabowy ma jakikolwiek wpływ na jego formę, kapitanowi Górnika zdarzało się uzupełniać dietę kroplówkami. Z Wielkoszyńskim współpracował nawet wtedy, gdy jeden był w Ruchu Chorzów, a drugi w Górniku, co oczywiście budziło podejrzenia. Szczególnie zaraz na początku sezonu 93/94, kiedy Górnik w pierwszej kolejce grał przeciwko Niebieskim, a nowy nabytek z Lecha nie mógł zagrać z powodu kontuzji. Kolejne sesje z Wielkoszyńskim Brzęczek odbył już w tajemnicy, ale potem do wszystkiego się przyznał, zadebiutował w trzeciej kolejce, w meczu przeciwko Wiśle Kraków i szybko stał się centralną postacią zespołu Górnika.

– Mnie też Jurek zaprowadził do doktora Wielkoszyńskiego i do dziś jestem mu za to wdzięczny. Zyskałem zupełnie nowe spojrzenie na trening, co sprawiło, że potem dłużej grałem w piłkę – mówi Kazimierz Węgrzyn, który grał z Brzęczkiem w GKS Katowice.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Brzęczek trafił tam tylko na pół roku, nie miał wielkiego wyboru, bo taką decyzję podjęli właściciele jego karty, czyli tajemnicza firma „Goodstar”. Miał nieco bliżej na stadion, bo od początku pobytu na Śląsku mieszkał w Katowicach.
– Załapał się na końcówkę dobrego okresu GieKSy, a my podskórnie czuliśmy, że trafił tu tylko na chwilę – mówi Marek Świerczewski, który potem też trafił do Austrii, a do dziś mieszka w Wiedniu.

Brzęczek spędził w GKS rundę wiosenną sezonu 1994/95, znów zajął trzecie miejsce, a gdy wreszcie nadarzyła się szansa na wyjazd zagraniczny, nie zastanawiał się ani sekundy. Tym bardziej, że była to równocześnie szansa, by śląskie powietrze zamienić na alpejskie. To katowickie nie służyło małemu Patrykowi. Rodzice krążyli od lekarza do lekarza, a po przeprowadzce – wszystkie problemy prysły jak bańka mydlana.

 

Jutro w „Sporcie” kolejna część biografii selekcjonera Jerzego Brzęczka. Zapraszamy!