Karny mógł popsuć wszystko

Raków ma kilka dni na poprawę elementów, które mogły go pozbawić zwycięstwa i prowadzenia w lidze.


Częstochowianie w starciu z Miedzią byli zespołem zdecydowanie lepszym, co pokazywały praktycznie wszystkie statystyki, za wyjątkiem zdobyczy bramkowej. Nie ma co ukrywać – Raków spotkanie przy Limanowskiego powinien wygrać zdecydowanie wyżej. Nieskuteczność ofensywy mogła go słono kosztować.

Im strzelać nie kazano

Winowajców takiego stanu rzeczy można szukać na wielu pozycjach. Nie ulega jednak wątpliwości, że tak Vladislavs Gutkovskis, jak i Fabian Piasecki powinni byli w polu karnym przeciwnika zachować więcej zimnej krwi. Ta wręcz gotowała się w żyłach, gdy obserwowało się próby „podcinek” Łotysza, czy przestrzeloną, wydawało się wręcz idealną okazją polskiego napastnika.

Trzeba jednak rozliczyć cały zespół za niefrasobliwość w polu karnym przeciwnika. Nie tylko tyczy się to snajperów, ale ogółu, a dodatkowo zarzuty nie zamykają się w jednym meczu. Częstochowianie przecież zawodzili pod względem strzeleckim w Łodzi i Gliwicach, a więc we wszystkich spotkaniach po przerwie reprezentacyjnej. – Mieliśmy dużo okazji, żeby „domknąć” ten mecz, ale cóż… Cieszmy się z tego, że te okazje stwarzamy, a nad skutecznością musimy popracować, żeby była taka jak przed przerwą na reprezentację – mówił po meczu szkoleniowiec Rakowa, Marek Papszun.

Momenty zawahania

– Był to dla nas bardzo niewygodny mecz, bo jak się go nie wygra, to od razu będzie to sensacja, kompromitacja. Ale to jest sport, a w piłce wszystko jest możliwe. W sumie pojedynek był pod naszą kontrolą, choć jedna sytuacja mogła nam wszystko popsuć. Myślę tutaj o rzucie karnym dla Miedzi – dodawał trener wicemistrza Polski. Miedź faktycznie miała dwie sytuacje, w których mogła zagrozić bramce Vladana Kovaczevicia.

Mowa tutaj o dwóch rzutach karnych – jednym nieodgwizdanym, zresztą słusznie, oraz drugim, który obronił bramkarz Rakowa. Choć w pierwszej sytuacji „jedenastki” nie było, jednak Miedź przeprowadziła ciekawą i niebezpieczną akcję. Defensywa częstochowian zachowała się w tej sytuacji jak należy. Przy drugim, już odgwizdanym rzucie karnym nic jednak jej nie usprawiedliwia. Raków popełnił ewidentny błąd i powinien się cieszyć, że ma w bramce Kovaczevicia.

Oczywiście „jedenastka” spada na jego barki, bo to on ją sprokurował, jednak szybko naprawił swój błąd. Dzięki temu w dziewięciu meczach obecnego sezonu zachował aż siedem razy czyste konto. Ponadto od 491 minut jest niepokonany w lidze. To oczywiście trzeba doceniać, ale do beczki miodu także trzeba włożyć łyżkę dziegciu. Bośniak kilkukrotnie w tym sezonie prowokował sytuacje, które mogły skończyć się fatalnie dla Rakowa. Rzut karny z poniedziałku to potwierdza. Częstochowianie, a szczególnie Kovaczević muszą być niezwykle skoncentrowani, tym bardziej że ofensywa Rakowa w ostatnich tygodniach zawodzi i jeden gol może decydować o zwycięstwie.

Strzelił i zszedł

Częstochowianie mogli też zadrżeć w momencie, gdy boisko opuścił strzelec jedynego gola w poniedziałkowym spotkaniu. Ivan Lopez popisał się świetnym uderzeniem z rzutu wolnego, kilka chwil później dopisałby do swojego konta drugie trafienie, gdyby nie pozycja spalona. Problem w tym, że pod koniec pierwszej połowy musiał opuścić boisko z powodu urazu łydki. – Nie jest z nim tak źle. Niedługo będziemy wiedzieć więcej. Liczę, że nie jest to poważna kontuzja. Nie ma nas obecnie zbyt dużo, wiele możliwości nam odeszło – dodaje szkoleniowiec Rakowa.


Na zdjęciu: Vladan Kovaczević trafił z piekła do nieba.
Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus