Kontrowersja kolejki. Wojna nadal trwa

Kapitan ekipy z Białegostoku po meczu przekonywał dziennikarzy, że Furman nazwał go „banderowcem”. Było to dla niego niezwykle bolesne, ponieważ jego rodzina została zamordowana przez oddziały podległe Banderze. Furman z kolei zarzucał mu kłamstwo. Sprawą zajął się PZPN, a nawet policja a całą sytuacją żyła cała społeczność piłkarska. Wydawało się, że sprawa została zażegnana. Piłkarze wydali wspólne oświadczenie, gdzie „wirtualnie podali sobie ręce”. Przed niedzielnym starciem obu ekip ponownie naprzeciw siebie stanęli kapitanowie Wisły i Jagiellonii. Furman wystawił rękę. Uścisnął co najwyżej powietrze. Romanczuk nie odwzajemnił gestu, witając się tylko z arbitrami spotkania. Najwyraźniej sprawa nie została do końca wyjaśniona. Kapitan Jagiellonii ma nadal ogromny żal do Furmana. Nie był to gest fair play ze strony Romanczuka.

To zachowanie można jeszcze wytłumaczyć. Takie słowa mogą zaboleć, nawet rzucone w przypływie adrenaliny i chwilowego „odcięcia tlenu”. Jednak sytuacji z 68 minuty już nie. Wtedy w Romanczuku obudził się duch aktora. Z niebywałą dramaturgią odegrał rolę ofiary, kiedy obok niego w polu karnym znalazł się Mateusz Szwoch. Zawodnik Wisły pięknym strzałem pokonał Węglarza. Jednak tuż obok Szwocha rozgrywał się dramat Romanczuka trzymającego się za głowę i domagającego się sprawiedliwości u Pawła Raczkowskiego. Sugerował, że został trafiony w twarz przez zawodnika Wisły Płock. Początkowo arbiter nie uznał trafienia Szwocha przyznając rację Romanczukowi. Najwyraźniej kapitan Jagiellonii zapomniał o VAR-e. Sędziowie szybko poinstruowali Raczkowskiego, że Romanczuk symuluje i zmienił, swój wcześniejszy werdykt uznając, prawidłowo zdobytą bramkę dla Wisły Płock. Cóż, gdyby nie decyzja arbitra to, kto wie, jak wyglądałaby tegoroczna gala rozdania Oscarów. Romanczuk za tą rolę byłby jednym z głównych kandydatów do odebrania nagrody. A tak pozostaje tylko niesmak.