Liga Mistrzów. Wszystko za „The Reds”

Jeżeli Liverpool straci zaliczkę i nie awansuje do finału, to będziemy mówić o gigantycznej sensacji.


W sezonie 2005/06 piłkarska Europa po raz pierwszy usłyszała o Villarrealu. Zespół z niewielkiego miasta nieopodal Walencji debiutował w Lidze Mistrzów i był rewelacją rozgrywek. Dotarł do półfinału, w którym mierzył się z Arsenalem. Pierwszy mecz w Anglii przegrał 0:1. W rewanżu miał wyborną szansę, by odrobić straty, ale w 90. minucie spotkania Juan Roman Riquelme nie wykorzystał rzutu karnego.

I tak do maja zeszłego roku był to najlepszy wynik hiszpańskiej ekipy w europejskich pucharach, czy do momentu wygrania finału Ligi Europy. Nikt jednak nie spodziewał się, że niespełna rok później „Żółta łódź podwodna” będzie walczyła o kolejny finał. Tym razem Ligi Mistrzów.

Sytuacja przypomina tę sprzed 16 lat. Znów Villarreal będzie próbował odrobić straty w starciu z angielskim rywalem. Sęk jednak w tym, że są dwa razy większe, a na dodatek zespół, z którym się mierzy wydaje się silniejszy od tamtych „Kanonierów”, choć wielką gwiazdą drużyny Arsene’a Wengera był przecież Thierry Henry. Arsenal nie liczył się jednak w walce o inne trofea. Wyraźnie skupił się wówczas na Lidze Mistrzów. Liverpool obecnie gra na tyle znakomicie, że myśli nie tylko o Champions League.

Jasne, że może spowodować to zmęczenie materiału i zadyszkę, ale na razie się na to nie zanosi. W sobotę zespół Juergena Kloppa zagrał z Newcastle. To nie był łatwy mecz, ale udało się „The Reds” wygrać na wyjeździe 1:0. – Było nam bardzo trudno. Poprzedni mecz graliśmy niecałe trzy dni wcześniej. A teraz zmierzyliśmy się z rywalem, który wygrał sześć meczów po kolei. Dlatego jestem zadowolony. Zwycięstwo cieszy – powiedział niemiecki opiekun „Czerwonych”.

Klopp nie był specjalnie wylewny, jeżeli chodzi o mecz, który czeka jego drużynę. – Cóż, za nami pierwsza połowa. Niczego jeszcze nie osiągnęliśmy. Będzie gorąco. Rywal zagra o życie – podkreślił szkoleniowiec ekipy z Anfield Stadium, która w czterech ostatnich meczach, licząc mecze ligowe i LM – nie straciła bramki. Aby awans wymknął się angielskiej drużynie z rąk rywal musi strzelić jej co najmniej dwa gole w regulaminowym czasie gry i nie stracić żadnego. To mało prawdopodobne. Inaczej, jeżeli coś podobnego się wydarzy, to mówić będziemy o sensacji. W tym sezonie Liverpool ma stuprocentową skuteczność w Lidze Mistrzów na wyjazdach. Wygrał wszystkie pięć spotkań, z czego jedno w Hiszpanii. Wówczas rywal, czyli Atletico Madryt, strzelił „The Reds” dwa gole, ale stracił aż trzy.

Czy zatem Villarreal może mieć choć cień nadziei, że uda się wyeliminować Liverpool? Jeżeli tak, to trzeba patrzeć na Unaiego Emery’ego, który wie, jak strzela się „Czerwonym”, uwaga, trzy gole! Chodzi o finał Ligi Europy z 2016 roku z Bazylei, w którym to Sevilla obecnego szkoleniowca Villerrealu mierzył się z zespołem Kloppa. Przegrywała do przerwy 0:1, ale wygrała 3:1 i sięgnęła po trofeum. Wówczas jednak dysproporcja pomiędzy obiema drużynami była odmienna.

Przemawiała za Sevillą, która trzeci raz z rzędu sięgnęła po Ligę Europy. A niemiecki trener rozpoczynał tak naprawdę swoją pracę z Liverpoolem, bo zatrudniony został siedem miesięcy wcześniej. – Nie da się porównać obu tych zespołów. „The Reds” od finału z Bazylei zrobili gigantyczny progres – powiedział trener, który nazywany jest pogromcą gigantów. Jeżeli we wtorek wydarzy się cud, to trudno będzie znaleźć Hiszpanowi nowe pseudonim.


Półfinał Ligi Mistrzów

Wtorek, 2 maja, godz. 21.00

VILLARREAL – LIVERPOOL

Pierwszy mecz 0:2.


Na zdjęciu: Nie ma wątpliwości, że to Liverpool jest faworytem do awansu przed rewanżem z Villarrealem.

Fot. Pressfocus