Ligowiec. Czarne chmury

 

W czternastu potyczkach wzbogacili się tylko o cztery punkty, a niewiele brakowało, by ten bilans był jeszcze gorszy. Zespół Piotra Stokowca w niedzielę kontrolował przebieg wydarzeń na boisku w Gdyni do 70 minuty, a potem najzwyczajniej w świecie wypuścił wygraną z rąk.

Nie wiem (tylko głośno myślę), czy błędem szkoleniowca Lechii nie było zbyt wczesne ściągnięcie z boiska Słowaka Lukasa Haraslina. Gdy zakończył się ten obfitujący w nadmiar emocji (dobrych i złych) spektakl, na myśl przyszła mi historia z mistrzostw świata w 1970 roku.

W ćwierćfinale tej imprezy Anglia (obrońca tytułu) prowadziła 2:0 z Niemiecką Republiką Federalną. Coach Anglików, sir Alf Ramsey, postanowił oszczędzić na półfinał siły swojego dyspozytora mocy, Bobby’ego Charltona.

Niemcy zwietrzyli swoją szansą i nim pomocnik Manchesteru United wrócił spod prysznica, wynik brzmiał 2:2. W dogrywce ekipa Helmuta Schoena przechyliła (niezawodny Gerd Mueller) szalę zwycięstwa na swoją stronę. Może w przypadku derbów Trójmiasta zadziałał ten sam mechanizm?

Policzkowani regularnie przez sąsiada zza miedzy gdynianie przyznali, że zwrot w tym meczu to zasługa ich nowego trenera, Aleksandara Rogicia. Zauważył, że po stracie gola odpadamy mentalnie i chowamy głowy powiedział obrońca Damian Zbozień. – Głowa do góry, klata do przodu – zachęcał. Wmawiał nam, że trzeba grać do końca, niezależnie od wyniku.

Nie sposób nie zauważyć, że czarne chmury zbierają się nad „Białą gwiazdą”. Ostatnia porażka z urzędującym mistrzem Polski była czwartą z rzędu, a w ostatnich pięciu meczach zespół Macieja Stolarczyka wzbogacił się o… punkt.

Krakowianie jeszcze nie splamili się zwycięstwem w meczu wyjazdowym, a w nadchodzący weekend czeka ich wycieczka do stolicy, gdzie na Łazienkowskiej będzie oczekiwała Legia.

Wisełka po raz ostatni zaznała smaku zwycięstwa 31 sierpnia, ale jeszcze dłużej na komplet punktów czeka Górnik. Zabrzanie w sześciu ostatnich meczach zdobyli raptem cztery punkty i raczej nie ma w tym przypadku. Zrzucanie odpowiedzialności za kiepskie wyniki na jednego, czy drugiego sędziego, jest ewidentnym nadużyciem. To działanie w myśl zasady „w cudzym oku widzi źdźbło, a w swoim belki nie dostrzega”. To nie jest najlepsza linia obrony.

Chyba tylko trener Marcin Brosz właściwie zdiagnozował problem, mówiąc po ostatnim meczu z ŁKS-em, że 20 minut dobrej gry to stanowczo za mało, by liczyć na zwycięstwo.

Na dno tabeli stoczyła się Korona Kielce. Jeżeli trenera Mirosława Smyły nie wsadzono na dzikiego, wierzgającego mustanga, to na pewno zapewniono mu rozrywkę, przy której hiszpańska inkwizycja to dziecinna igraszka. Przynajmniej na razie…