Ligowiec. Niezapowiedziana wizyta komornika

Piłkarze Rakowa po ostatnim meczu z Lechią Gdańsk mogą czuć się rozczarowani, że nie sięgnęli po podwójną koronę, chociaż mistrzowski tytuł był na wyciągnięcie ręki.


Musi im wystarczyć Puchar Polski i wicemistrzostwo kraju. Z drugiej strony podopieczni Marka Papszuna pokazali swoje prawdziwe oblicze, nienasyconego drapieżnika, który z rozkoszą rozszarpuje swoje ofiary. Gdańszczanom, którzy zagrają w Lidze Konferencji Europy zafundowali pod Jasną Górą tyle uciechy, co wizyta komornika.

Kibice warszawskiej Legii uważają miniony sezon za stracony (wielu nawet uważa, że był to blamaż), ale w ten sam sposób powinni potraktować zakończone rozgrywki piłkarze zespołu z Łazienkowskiej. W ostatniej potyczce na swoim stadionie z Cracovią pokazali, że jak umierać, to z muzyką na ustach.

Podopieczni Aleksandara Vukovicia zmasakrowali przeciwnika na własnym stadionie w myśl zasady, że na boisku musisz być rekinem, jeśli nie chcesz, żeby dopadły Cię inne rekiny. Vuković odszedł z Łazienkowskiej z podniesionym czołem, bo wydobył zespół z marazmu i uratował go przed degradacją do I ligi, co tylko pozornie jest herezją.

Miałem to szczęście, że oglądałem boiskowe popisy Jana Urbana „na żywo”. Widywałem go na meczach Zagłębia Sosnowiec, a później w Górniku Zabrze, chociaż był już jedną nogą w Lechu Poznań. Czytałem nawet wywiad z obecnym szkoleniowcem Górnika Zabrze w tygodniku „Piłka Nożna”, w którym powiedział, że wybrał „Kolejorza”, bo to dobra drużyna. Wystarczył jednak jeden telefon od śp. ministra Jana Szlachty, by Urban wylądował na Roosevelta.

Robiłem relację z jego pierwszego meczu w ekipie trenera Huberta Kostki – Górnik Zabrze w Raciborzu pokonał 3:0 szwajcarski Young Boys Berno w ramach Pucharu Lata. A ten przydługi nieco wstęp był po to, by przekazać młodym kibicom, że Jan Urban był obunożnym, bramkostrzelnym piłkarzem. I to próbuje zaszczepić swoim obecnym podopiecznym, o czym świadczy zdobytych 55 goli w 34 meczach.

Oczywiście zabrzanie robią mnóstwo błędów w defensywie (to wymaga poprawy od zaraz), lecz nie wolno zapominać o refleksji Juergena Kloppa. Obecny menedżer Liverpoolu powiedział niegdyś: „Piłka nożna to gra, w którą nie można grać bez popełniania błędów”.

Skoro jesteśmy przy Górniku, to z rozpędu muszę wziąć na tapetę drużynę Śląska Wrocław, a bardziej precyzyjnie – bramkarza Matusza Putnockiego. Zwycięstwo zabrzan we Wrocławiu nie byłoby możliwe, gdyby nie „babole” Słowaka. Nie mam wątpliwości, że jego koledzy po końcowym gwizdku arbitra patrzyli na niego takim wzrokiem, jakim konający pies spogląda na swego pana, który właśnie śmiertelnie go postrzelił.

To nie przypadek, że w rundzie wiosennej wrocławianie w 15 spotkaniach odnieśli tylko jedno zwycięstwo, w dodatku w meczu wyjazdowym w Płocku!

Za ostatni ligowy występ należy się bura szczecińskiej Pogoni. „Portowcy” roztrwonili dwubramkową zaliczkę w starciu ze spadkowiczem, a mogli nawet przełknąć gorycz porażki. Ich obrońcy przyciągali kłopoty jak piorunochron gromy. Zresztą nie tylko w tej potyczce, w przeciwnym wypadku mogli nawet sięgnąć po mistrzostwo Polski.


Fot. Tomasz Kudala/PressFocus