Mucha nie siada. Choroba w Puławach, czyli upiorny żart prezesa

Kto żyje w Polsce, temu nawet w tak zwany prima aprilis wcale nie jest do śmiechu.


Już-już miał się człowiek szczepić, zarejestrował się porządnie jakimś cudem w internecie jak uświadomionemu e-obywatelowi przystoi, zacierał radośnie ręce, plany wielkie wojaży światowych robił, a to jednak żart był – nie, panie Mucha, niech się pan tak nie cieszy, nigdzie pan swojego kupra nie ruszy! „Usterka systemu” – w kwietniu niemożliwe, może w maju, a może nie wiadomo kiedy. Jak to było? Ch…, dupa i kamieni kupa? Czy państwo też macie wrażenie, że żyjemy w permanentnej usterce systemu?

Człowiek naiwny, w dobrej wierze, daje się uparcie bez końca państwu naszemu nabierać, nie tylko 1 kwietnia. Ale co tam! Są większe dramaty, które pozornie wyglądają na żart, a polska piłka ręczna to już dostarcza ich niemal codziennie.

Ostatnim szlagierem jest zwolnienie Larsa Walthera z pracy w klubie Azoty Puławy. Duński trener stracił posadę w dniu, w którym opuścił szpital, w którym to leczył zapalenie płuc – i nie było mu do śmiechu, choć mogło zakrawać na dowcip. Cudzoziemiec ów oskarżył dodatkowo pracodawcę, że nie zainteresował się jego losem, nie zorganizował mu szpitalnej opieki, nie pomagał i nie dbał w chorobie, na co ów odpowiedział m.in. wyliczeniem kilkudziesięciu połączeń telefonicznych i esemesów, które wykonał do trenera oddelegowany i jednak zatroskany dyrektor klubu. Słowem absurdalny ping-pong, który znajdzie swój finał w sądzie.

Oprócz więc fałszywego prima aprilisu mamy też swoiste deja vu, bo prezes Azotów Jerzy Witaszek podobne numery – choć może nie na tak międzynarodową skalę i w odmiennym za każdym razem anturażu – wykręca od lat. Ja doskonale pamiętam najbardziej chyba bulwersujący z nich, gdy w 2015 roku tuż przed rywalizacją o półfinał ligi Azotów z Górnikiem „podkradł” na kolejny sezon trzech czołowych zawodników zabrzańskiego zespołu, reprezentantów Polski – Kubisztala, Kuchczyńskiego i Orzechowskiego. Rywalizację na boisku też wygrał zespół z Pulaw.

Wtedy to była „aferka” lokalna, teraz światowe handballowe „internaty” rozgrzały się do czerwoności zaalarmowane przez pierwszych na barykadzie kolegów z TVP Sport, broniących czci zwolnionego paskudnie trenera.

Zgadzając się oczywiście z diagnozą o urągającym wszelkim standardom działaniom prezesa Witaszka, pozwolę sobie jednak zachować zimną krew. Napiszę cynicznie – ot, los trenera, nie tylko duńskiego, nie tylko w piłce ręcznej, i nie tylko w klubie z Puław. Każdy z nich pisze się na to z pełną świadomością w momencie podpisania papieru – w domyśle w tym samym momencie podpisuje swoje z pracodawcą rozstanie.

Oczywiście Azoty przez ostatnie lata zapracowały na pozycję modelową, są casusem wręcz kryminalnie patogennym – liczba szkoleniowców, którzy wstąpili i zstąpili tu z fotela znacznie przewyższa krajową średnią, co jest zapewne także funkcją braku jakiejkolwiek kontroli publicznej nad pieniędzmi marnotrawionymi w ten sposób w tak zwanej spółce skarbu państwa, a więc po części naszej wspólnej, wszystkich e-obywateli.


Czytaj jeszcze: Dujszebajew zawieszony na… 3 lata

Może jednak warto się zastanowić, czy po części ci trenerzy sami na siebie nie kręcą bicza, obejmując posady po swoich pogonionych chwilę wcześniej kolegach – czy to zwolnionych według wszelkich prawideł, czy bez jakichkolwiek zasad etycznych. I nie piję tu wcale do Roberta Lisa, który został „koordynatorem” w klubie z Puław gdy jego duński kolega, leżący na szpitalnym łóżku, wciąż miał ważny kontrakt. Przypuszczam, że na miejscu Lisa podobnie zachowałoby się 99,99 procenta jego kolegów. Cóż, ten akurat po roku bez pracy, bardzo się za nią stęsknił; każdy chce jakoś żyć, zarabiać…

Może jednak to dobry moment, by środowisko spojrzało uczciwie w lustro i dokonało refleksji – niech zabrzmi górnolotnie – o zawodowej solidarności, etyce, wzajemnym poszanowaniu? Czy aby swoim „biorę wszystko i wszędzie” samo nie napędza nieposkromionego apetytu wszechmocnego szefa klubu? Co robi i zrobiło dla siebie, by coś, co wydaje się ponurym żartem pracodawcy, nie było upiorną rzeczywistością? Bo ten sam Lis i każdy inny wcześniej czy później podzieli los Walthera – takie jest wilcze prawo prezesa Witaszka, czy to 1 kwietnia, czy w każdy inny dzień roku.


Fot. Rafal Oleksiewicz / PRESSFOCUS