Niedaleko pada jabłko od… „Wiśni”

Czy była trenerska cenzurka po pierwszym meczu z Zarią? No… była: że wszystko do poprawy – śmieje się Przemysław Wiśniewski. Jeszcze 19-latek, choć dokładnie za tydzień wskoczy mu już na początku „dwójka”. Wczoraj zagrał przeciwko Mołdawianom po raz drugi, był to jego drugi oficjalny mecz w pierwszym zespole Górnika. A z tym poprzednim… wcale nie było tak źle. – Tak naprawdę ostatecznie usłyszałem pochwały ze strony trenera. I dopiero wtedy wszystko ze mnie „zeszło”. Bo, prawdę mówiąc, stresik był. Jak się wychodzi na stadion, gdzie 20 tysięcy ludzi skanduje „Górnik, Górnik”, to musi być ssanie w żołądku.

 

Różne powody do miłości

A propos ssania: tego Górnika to musiał wyssać z rodzicielskim mlekiem… Bo nazwisko wcale nie jest przypadkowe. Jacek Wiśniewski – „w cywilu” tata Przemka – co prawda pomnika w okolicach Roosevelta pewnie się nie doczeka, ale półtorej setki meczów ligowych z zabrzańskiej koszulce się dorobił. No i kibicowskiego szacunku też. Miejscowi – ale także ci z Krakowa w okresie jego gry przy Kałuży, ci z Płocka za występy w tamtejszej Wiśle, a nawet ci z Radzionkowa za „Cidrowskie” granie – kochają go przecież za wiele rzeczy. Za boiskową determinację – która co najmniej siedem razy doprowadzała go do złamania nosa podczas meczów. Za to, że co prawda klubowe miłości miewał – jak widać z powyższego przykładu – różne, ale miał i świadomość, że pewnych rzeczy robić mu (z taką klubową przynależnością) nie wypada. Nigdy na przykład nie zagrałby w Wiśle Kraków, ale również w Legii, Pogoni, Piaście. – Podwiążę je sznurówką i wyjdę na boisko – zapewniał kiedyś, gdy przed meczem ze stołecznym zespołem obawiano się o stan jego ścięgna Achillesa. – Legii na pewno nie odpuszczę!

 

Krew wylewana z butów

To nie są wcale słowa rzucane na wiatr. Debiutował przecież w lidze w niezwykłych dla siebie – i raczej mało przyjemnych – okolicznościach. To było w Lubinie… – W szatni zorientowałem się, że zapomniałem butów! Mówiono wtedy (rok 1997 – dop. red.), że w przypadku Adidasa nie ma znaczenia rozmiar: 39 czy 44. Pożyczyłem więc parę o kilka numerów mniejszą, bodaj od Roberta Kolasy, i wybiegłem na boisko. Ale po 45 minutach na każdym palcu miałem wielki obtarty pęcherz. Gdy ściągnąłem buty w przerwie, z każdego z nich wylałem chyba litr krwi. No i na drugą połowę już nie wyszedłem – wspomina „Wiśnia”-senior.

 

Fizjonomią można straszyć!

Kochali go kibice za takie opowieści, kochali za barwne wypowiedzi i… charakterystyczną fizjonomię, z której zresztą – z jednej strony – potrafił żartować (Gęba nie szklanka, nic mi się nie stało – mówił po spotkaniu, w którym został znokautowany piłką. – Gorzej było później, bo dostałem łokciem w oko i do końca meczu słabo widziałem. Może dlatego słabo graliśmy. Teraz będę miał podbite oko i chyba nie pójdę do kościoła w święta, bo ludzie powiedzą, że mnie żona bije), ale i – z drugiej – budzić respekt u przeciwników. – Nad tą ostatnią kwestią muszę jeszcze popracować – śmieje się głośno Wiśniewski-junior. Rzut oka na fotografię na jednym z najpopularniejszych portali piłkarskich wyjaśnia jego słowa: rzeczywiście wystraszyć się tego „dzieciaka” trudno. I to mimo 198 centymetrów wzrostu…

 

Łysinka od myślenia

– Ja mam tylko 190 cm. Przemek przerósł mnie chyba w I klasie liceum – mówi Wiśniewski-senior. – Powiedziałem mu wtedy: „Fajnie, że możesz na moją łysinkę wreszcie popatrzeć z góry”.

– Ale jak tą łysinką tato gra w piłkę! Tej umiejętności bardzo mu zazdroszczę! – przyznaje Przemek. Robi jednak postępy i w tej dziedzinie. W pierwszym meczu z Zarią omal nie zdobył gola głową, po rzucie rożnym w wykonaniu Szymona Żurkowskiego. To była zagrywka w stylu centr Damiana Kądziora czy Rafała Kurzawy oraz „główek” Mateusza Wieteski i Daniego Suareza z ubiegłego sezonu. I w zasadzie… trudno się temu dziwić. – Oczywiście Przemek grał w drugim zespole Górnika w III lidze, ale od pół roku – przechodząc standardowy czas adaptacji – uczestniczył w zajęciach pierwszej drużyny – przypominał [Marcin Brosz], komplementując młodego stopera. A – przynajmniej publicznie – bywa dość oszczędny w rozdawaniu pochwał.

– Trener zawsze poświęcał na zajęciach sporo uwagi stałym fragmentom gry – podkreśla młodszy z panów Wiśniewskich. – Zdarzało mi się już w rezerwach zdobywać gole głową, choć – jak mówiłem – do taty wciąż mi daleko.

– Ha! Tatuś rzeczywiście grał lepiej. Dziś wielu młodych uderza piłkę na oślep. A ja – i tę „tajemnicę” przekazuję synowi – zawsze zdążyłem rozglądnąć się w powietrzu i pomyśleć, w którą stronę zagrać. I zgrywałem piłeczkę do nogi „Kompałce” albo Piotrusiowi Gierczakowi! – wspomina stare dobre czasy Jacek.

 

Do Arsenalu? Za daleko!

Na dorównanie tacie pod tym względem syn jeszcze ma czas. Na razie – w wielu kwestiach – idzie jego śladem. Jest defensorem – jak on (- Zaczynałem jako prawy obrońca i bardzo mi się to podobało, bo lubiłem biegać wzdłuż linii. Kiedy urosłem, zrobiono ze mnie stopera. Ale dynamiki i szybkości na szczęście nie straciłem – zapewnia Przemek), jak on też w pewnym momencie „wyjechał z domu”. Choć… znacznie bliżej – „Wiśnia” senior już jako człowiek pełnoletni szukał – z pomocą Zygfryda Szołtysika – piłkarskiego szczęścia w Hamm; „Wiśnia” junior jaki trzynastolatek podjął naukę w jednym z chorzowskich gimnazjów jako zawodnik Stadionu Śląskiego, i zamieszkał w internacie. – Na to się jeszcze zgodziłem – Jacek nie kryje, że „emigracja” syna była trudną decyzją rodzicielską. – Ale już o wyjeździe do Anglii, a pojawiła się dla Przemka propozycja z Arsenalu (!), nie było mowy.

 

Osiemnaście mieć lat (i poważną kontuzję)

Został więc junior w kraju, skończył gimnazjum w Chorzowie, a potem – wrócił do macierzystego Górnika, i do X Liceum Ogólnokształcącego w Mikulczcycach. – Kamil Zieleźnik (dziś aystsent Dariusza Dźwigały w Wiśle Płock – dop. red.) oraz świętej pamięci Krzysiu Maj bardzo naciskali, by Przemka ściągnąć z powrotem do Zabrza – mówi senior. Więc ściągnięto – a młodziak rozwijał się sukcesywnie. Centralna Liga Juniorów, potem druga drużyna, wreszcie treningi z pierwszą. Choć zdarzył się moment, który mógł dobrze zapowiadającej się przygodzie położyć kres. – W meczu rezerw ze Ślęzą Wrocław dostałem kolanem w udo. Pękła kość udowa, przez dwa miesiące leżałem plackiem w domu, „zagipsowany”. A gdy w końcu mogłem zacząć lekkie treningi, okazało się, że przy okazji tamtego urazu… naderwane zostało także więzadło. Konieczny był zabieg czyszczenia stawu kolanowego. W sumie przerwa trwała pół roku – opowiada Przemek.

I tu znów mamy swoiste „koło historii”. Bo przecież bliski zakończenia kariery jeszcze przed jej rozpoczęciem był i Jacek – podczas wspomnianego już niemieckiego epizodu w Hamm. – W jednym ze sparingów zerwałem więzadła – wspomina. – Operację przeszedłem już w kraju, u pana doktora Stankiewicza w szpitalu przy ul. Pawliczka w Zabrzu.

Medycyna dobrze kolano „poskładała”, przez kolejnych kilkanaście lat Wiśniewiski-senior nie miał praktycznie żadnych z nim kłopotów. Może to zapowiedź tego, że i jego następcę kontuzje będą omijać?

 

Z tatą za rękę…

Futbolowe losy taty i syna mocno się więc splatają. Osiem lat miał na przykład Przemek, kiedy – w tzw. dziecięcej eskorcie – wyprowadzał Jacka na murawę stadionu przy Roosevelta. Jacka w koszulce… Cracovii – dodajmy. Co ciekawe – obaj panowie… odmiennie to wydarzenie zapamiętali. – Na pewno prowadziłem tatę – mówi syn.

– Eee, wychodził z kimś z Górnika – odpowiada ojciec. Ale potem puszcza filmik – bo takowych, ilustrujących ważne rodzinne momenty, w domu nie brakuje – i… – Kurcze, pamięć mnie zawiodła – śmieje się głośno. Bo widać wyraźnie, że wychodzą na boisko razem, trzymając się za ręce.

– Fajny moment. Tylko że Cracovia wtedy… przegrała ten mecz 1:5! – zauważa „Wiśnia”-junior. Senior miał mocno utrudnione zadanie; jego partner ze środka obrony, Michał Karwan, wyleciał z boiska z czerwoną kartką już w 23 minucie…

 

… i na piwo

Więź między ojcem i synem do dziś jest mocna. Tego pierwszego spotkać można niemal na każdym meczu tego drugiego. A w wolnych chwilach… – Robimy wypady a to do kina, a to na pizzę. Czasem też wspólnie oglądamy walki KSW w telewizji – przyznaje Jacek, który tuż przed rozmową z nami zaliczył w swej małej salce treningowej w piwnicy domu w Ornontowicach codzienny trening: trochę okładania bokserskiego worka, trochę dźwigania ciężarów. To jego drugie hobby, choć – jak sam mówi – w przeszłości stoczył więcej walk… ulicznych niż ringowych. – Nigdy nie byłem za grzeczny – uśmiecha się senior. – Przemek w tym względzie to moje zaprzeczenie. Nisko spuszczona głowa, cichy. Ale dobrze; niech na boisku pokazuje całą energię.

Pizza, kino, czasem wspólny wypad w góry. – W Wiśle często można nas spotkać – zgodnie mówią obaj. Ale już inne wersje podają przy kolejnym pytaniu. – Wspólne piwo? Jeszcze się nie zdarzyło – kryguje się syn. – Może po debiucie ligowym?

– A zdarzyło się – poprawia go jednak tato. – Dorosły w końcu jest! Tyle że… ja już swoje w życiu wypiłem. Więc kiedy Przemek chciał wyskoczyć na „jasne z pianką” – nie broniłe. Ale sam przy stoliku siadłem z nim tylko nad kufelkiem bezalkoholowego!

* * *

Takich opowieści – o przeszłości i przyszłości, o rodzinnej bliskości i o marzeniach – Wiśniewscy snują jeszcze wiele. I zapewne nieraz będziemy jeszcze do nich wracać – zwłaszcza wtedy, gdy junior coraz śmielej kroczyć będzie śladami (i statystykami) seniora…

 

I jeszcze „wspominkowa” próbka ciętych wypowiedzi „seniora”.