Ostatnia misja Wengera

Kazimierz Mochlinski z Londynu

Numerem jeden na liście jego następców jest bowiem u londyńczyków obecny menedżer drużyny z Madrytu, Diego Simeone. Ma on poparcie nie tylko klubowych działaczy, ale i sporej grupy kibiców. A to – jak się wydaje – bardzo znaczący argument! To właśnie coraz silniejszy nacisk fanów spowodował, że „na szczytach władzy” Arsenalu jednak zdecydowano się na rozstanie z Francuzem. Właściciel klubu, Amerykanin Stan Kroenke, nigdy bowiem nie krył dlań uznania. Do pewnego momentu murem stali za nim również dyrektorzy, a dowodem na to, że Wengera uwielbiają i piłkarze, jest nowy kontrakt Mesuta Oezila, który kilka miesięcy temu bez wahania zdecydował się na pracę w kolejnych sezonach pod okiem obecnego (jeszcze) menedżera.

Legenda „Niepokonanych”

Co takiego mają kibice przeciwko Francuzowi? W ciągu 22 lat co prawda aż siedmiokrotnie sięgał z Arsenalem po FA Cup (czyli krajowy puchar) – i jest to wynik, jakiego w 146-letniej historii tych rozgrywek nie osiągnął nikt inny. Ale już prawie półtorej dekady czekają fani londyńczyków na mistrzowski tytuł – i w końcu czekanie im się znudziło! Tym bardziej, że ostatni triumf został okraszony również historycznym: w sezonie 2003/04 Arsenal nie przegrał meczu w Premier League (26 zwycięstw, 12 remisów), a ówczesna ekipa z miejsca zyskała przydomek „Invincibles” – „Niepokonani”.

Wysoki rachunek za bajeczny Emirates

Kiedy osiąga się taki pułap, może być… już tylko gorzej – przynajmniej w kibicowskim pojęciu. Cóż bowiem może dorównać osiągnięciu, które wydawało się… nieosiągalne w nowoczesnym futbolu angielskim? Na dodatek zmierzyć się musiał Arsenal z wyzwaniami pozasportowymi. W 2006 „Kanonierzy” ze swego wspaniałego – ale i wiekowego – Highbury przenosili się na nowy obiekt; de facto kilka kwartałów dalej, w tej samej dzielnicy północnego Londynu. Ruch był niezbędny – dla większej wygody piłkarzy i fanów – ale również kosztowny. To oznaczało brak funduszy na znaczące transfery i na podwyżki dla tych, których kusili inni. Co gorsza; Arsenalowi najgroźniejszy rywal – i to na każdym polu konkurencji – wyrósł właściwie pod bokiem. Korzystając z siły bankowego konta Romana Abramowicza, Chelsea bardzo szybko zepchnęła sąsiada w cień. Mało tego; wielkie pieniądze zaczęły też wpływać do innych klubów, marzących o zaszczytach – vide choćby finansowy skok Manchesteru City. Coraz trudniej w tych okolicznościach było o utrzymanie się w czołówce angielskiego futbolu.

Cuda wbrew rzeczywistości

A jednak Wenger w nowej rzeczywistości i tak dokonywał cudów! Na podwórku krajowym jego ekipa „realizowała” się w pucharze krajowym: triumfowała w trzech z czterech ostatnich edycji FA Cup (2014, 2015, 2017). Na arenie międzynarodowej – w Lidze Mistrzów (choć oczywiście argumentów na triumf – czy choćby finał – już nie starczało). 19 sezonów z rzędu – więcej niż jakikolwiek inny klub w Europie, nie wyłączając Realu czy Barcelony – „Kanonierzy” grali w fazie grupowej. W 17 ostatnich udawało im się z grupy wychodzić. Mało?

Cegiełka „Lewego”

Ano – jak się okazuje – mało… Początkiem końca epoki Wengera był ubiegłoroczny dwumecz w 1/8 finału Champions League z Bayernem Monachium. Mistrz Niemiec, który nawet nie wygrał swej grupy, „Kanonierów” po prostu.. rozstrzelał. Do zakończenia epoki Francuza w północnym Londynie przyczynił się też Robert Lewandowski, strzelając gola w obu spotkaniach, wygranych przez Bawarczyków 5:1. To była najwyższa porażka w historii Arsenalu w meczach europejskich pucharów na własnym stadionie, a sumaryczny rezultat dwumeczu – 2:10 – to najgorszy wynik jakiejkolwiek angielskiej drużyny w rozgrywkach pod egidą UEFA!
Gorsza od wstydu była jednak utrata pewności siebie graczy Wengera. Znalazło to odbicie w wynikach ligowych i – po raz pierwszy od prawie dwóch dekad – Arsenalu zabrakło w obecnej edycji Ligi Mistrzów. I to – w oczach kibiców – był gwóźdź do trumny menedżera.

Oszustwa frekwencyjne

Fani z Emirates – rozpieszczeni Champions League – nie pokochali Ligi Europy. Zaczęły się złośliwości i uszczypliwości nie tylko pod adresem menedżera, ale także właściciela, który – zdaniem sympatyków – uciekał od odpowiedzialności, kryjąc się na terenie swych posiadłości na zachodzie Ameryki. W końcu – poza atakami werbalnymi – kibice za zmianą zagłosowali również… nogami. Na Emirates było coraz więcej wolnych miejsc, zarówno na meczach ligowych, jak i pucharowych. Sytuacja była dla klubu na tyle dolegliwa, że w pewnym momencie jego działacze zdecydowali się na… małe oszustwo. Miast liczby kibiców na trybunach, Arsenal zaczął w oficjalnych komunikatach o frekwencji podawać liczbę uprawnionych do zasiadania na widowni; a więc zliczał nie faktycznie obecnych na stadionie, ale liczbę sprzedanych biletów i karnetów. Obserwatorzy mieli więc do czynienia z rozdwojeniem jaźni: oficjalnie mecze były „wyprzedane” (prawie 60 tys. osób), tymczasem wiele sektorów świeciło pustymi krzesełkami. Najgorzej wyglądało to na spotkaniu z Manchesterem City u progu marca. Oficjalna frekwencja – 58420 (komplet). Rzeczywista – co najwyżej połowa widowni. Mroźny, śnieżny wieczór stał się okazją do zademonstrowania przez kibiców swego sprzeciwu; wykupili co prawda bilety, ale 50 procent ich nabywców zrezygnowało z przyjścia na stadion. W ramach protestu oczywiście.

Nowobogaccy żądni zwycięstw

To był protest przeciwko Wengerowi, ale również – przeciw klubowej polityce prowadzonej wobec kibiców. Arsenal ma bowiem wejściówki… najdroższe na świecie. Średnia cena biletu to 120 funtów, miejsca w lepszych (choć oczywiście nie VIP-owskich) sektorach to już wydatek rzędu 200 funtów. Wielu tych, których na Highbury prowadził ojciec czy nawet dziadek, po przenosinach klubu po prostu nie było stać na regularne bywanie na Emirates. Na trybunach zaczęli za to zasiadać nowobogaccy w żaden sposób niezwiązani z historią klubu, dość średnio czujący przywiązanie do klubowych barw. No i futbolowi turyści z Europy i spoza niej, którzy na inne stadiony – wyprzedane miejscowym fanom – nie mieli wstępu. Pozostawał im więc Arsenal – drogi, owszem, ale dostępny; bilety w kasach bywały często aż do pierwszego gwizdka. Za 120 funtów owa nuworyszowska grupa zaczęła jednak domagać się sukcesu „od zaraz”. I to sukcesu godnego tak wielkich pieniędzy, wydawanych co kilka dni. Na Emirates – miast atmosfery uczestnictwa w wielkim wydarzeniu – częściej czuje się na trybunach poczucie rozgoryczenia i zdegustowania… Cóż z tego więc, że pod batutą Wengera mecze „Kanonierów” ogląda się z zapartym tchem, bo pada w nich wiele bramek, a akcje są z najwyższej półki? Ot, seria z okolic Bożego Narodzenia: 4 gole, 6, potem znów 4 – i to w starciach z gigantami Premier League. Sęk w tym, że londyńczycy żadnego z nich nie wygrali. 1:3 z Manchesterem United, 3:3 z Liverpoolem, 2:2 z Chelsea. „Fajna piłka? Nieważne. Ma być zwycięstwo” – kręcili nose owi nowobogaccy. Piękny futbol? Owszem – pod warunkiem, że daje zwycięstwo…

W cieniu Grahama

Taka sytuacja nie mogła trwać długo. Albo trzeba zmienić kibiców, albo… trenera. A że to drugie uczynić dużo łatwiej, stąd ów komunikat o rozstaniu z Wengerem. Paradoksalnie natomiast zasłużony szkoleniowiec na koniec może oddać jeszcze „Kanonierom” i ich wybrednym kibicom ogromną przysługę. Arsenal szansę na awans do Ligi Mistrzów – która być może znów nieco ożywiłaby widownię – nie ma już szans w drodze rozgrywek ligowych. Wciąż jednak może jeszcze wygrać Ligę Europy, i w ten sposób zapewnić sobie powrót do kontynentalnej elity. A że finał odbędzie się w jego ojczyźnie – w Lyonie – motywację ma jeszcze większą. Być może też stąd – jako się rzekło na wstępie – nieprzypadkowy termin ogłoszenia komunikatu o jego odejściu po sezonie. A nuż uda się rozproszyć nieco Simeone i jego podopiecznych? Oczywiście Argentyńczyk plotek o ewentualnym zatrudnieniu w Londynie (jego nazwisko łączy się również z Chelsea) w żaden sposób nie komentuje. A media sobie folgują. Jeśli nie on, to może Luis Enrique?
Wenger odchodzi z Emirates w połowie dwuletniego kontraktu – dostanie z tego tytułu 9 mln funtów odprawy. Ale od pieniędzy tym razem ważniejszy byłby chyba triumf w Lidze Europy. Bo tak naprawdę wielki międzynarodowy sukces to wciąż jego niespełnione marzenie. Przegrał przecież z Barceloną finał Ligi Mistrzów w 2006, a z Galatasaray – finał Pucharu UEFA w 2000. Właśnie z tego powodu w galerii „arsenalowych” sław wielu wciąż lokuje go za George’em Grahamem. Jemu na trenerskiej ławce „Kanonierów” udało się zdobyć z nimi – po ograniu Parmy – Puchar Zdobywców Pucharów w 1994…