Prosiłem, by mnie uszczypnęli

Decydujący mecz z Tychami oglądałem z ławki, ale byłem tak spocony, jakbym grał na boisku. Ostatnie 15 minut spędziłem już na stojąco. To, co się działo potem… Najpiękniejsze chwile w życiu – mówi Przemysław Szur


Rozmowa z Przemysławem Szurem, obrońcą Ruchu Chorzów.

Boi się pan jeszcze, że zamknie pan oczy i obudzi się w Stężycy?

Przemysław SZUR: – To często powtarzany tekst (Szur wypowiedział te słowa po jesiennym zwycięstwie z GKS-em Katowice – dop. red.). Gdy trzymałem puchar za awans, prosiłem „Asceta” (operatora klubowej telewizji – dop. red.), by mnie uszczypnął, bo dalej w to nie wierzę. Coś niesamowitego.

Gdyby kilka lat temu ktoś przepowiedziałby panu awans do ekstraklasy, to by pan uwierzył?

Przemysław SZUR: – Jeśli ktoś by mi to przepowiedział, to musiałbym szybko zakończyć wizytę w roli przedstawiciela handlowego i ochłonąć… Nie uwierzyłbym, nie ma opcji. Pięć-sześć lat temu grałem w piłkę w trzeciej lidze i łączyłem to z pracą przedstawiciela handlowego. Tym zajmował się mój tata, tym zajmował się też mój brat, a że mam bliźniaka, to niektórzy myśleli, że jesteśmy tą samą osobą.

Przedstawiciel handlowy…

W Orange’u sprzedawałem startery. Działałem w branży farmaceutycznej, handlowałem lekami, panie w aptekach zwracały się do mnie „panie magistrze”, którym niestety nie byłem… Sprzedawałem też margarynę, w firmie Unilever. Jeździłem po dużych sklepach, sieciówkach. Zbierałem zamówienia, potem hurtownia dostarczała towar. Doświadczenie miałem już całkiem niezłe. Grając w Bałtyku Gdynia, od 8 do 16 byłem przedstawicielem handlowym, a dopiero potem – trzecioligowym zawodnikiem.

Dało się to pogodzić w takim stopniu, by móc realnie myśleć o przenosinach na wyższy poziom?

Przemysław SZUR: – Nie dało się prowadzić tak, jak wtedy, gdy piłka jest twoim jedynym zajęciem. Jest to oczywiście do połączenia, ale jeśli od 8 do 16 pracujesz, o 17 jedziesz na trening, o 19 kończysz, wieczorem chcesz jeszcze spędzić chwilę z dziewczyną, a od rana znowu to samo… No i weekendy – wiadomo, zajęte, bo mecze. Żyjesz w biegu, trudno idealnie się odżywiać, jesz coś na szybko. Gdyby ktoś powiedział mi, że w ogóle będę w pierwszej lidze, to bym nie uwierzył – a co dopiero awansować do ekstraklasy…

Mój tata miał przez lata przygotowaną whisky na okoliczność mojego debiutu w pierwszej lidze. Myśleliśmy, że już nigdy jej nie otworzy. Pierwsza w powrocie do tego, by poświęcić się tylko piłce, pomogła mi Kotwica Kołobrzeg. Niedługo potem miałem też zły moment, gdy – po raz drugi – trafiłem do Przodkowa i tam nie płacono nam praktycznie przez pół roku. Byłem załamany, chciałem po prostu wrócić do pracy. Moja obecna żona mocno mnie trzymała i powtarzała, że może jeszcze coś się w piłce uda.

Ślub nam się wtedy zbliżał, mieliśmy pewne oszczędności, ale rozeszły się. Mówiłem: „Aga, ja tak nie mogę żyć! Mnie nie stać na własny ślub, bo gram w Przodkowie, w trzeciej lidze, nie płacą mi, a ty mówisz, że mam w to dalej iść!”. Przekonała mnie, żeby jeszcze powalczyć.

Była szansa

I wyszło, że miała rację. W jaki sposób?

Przemysław SZUR: – W Bałtyku i Przodkowie byliśmy wspólnie z trenerem Letniowskim, który wziął mnie potem do Raduni. Wcześniej w trzeciej lidze mimo wszystko należałem do wyróżniających się obrońców, często walczyłem o awans, ale ze złymi skutkami. Dopiero w Stężycy wyszło, tam był taki budżet, że nie było innego wyboru. Byłem chyba trzecim wyborem Raduni, miała inne tematy. Szukała obrońcy ze szczebla centralnego, ale kilka dni przed wigilią zadzwonił trener Letniowski i powiedział mi, że jest szansa.

Wiedział, na co mnie stać i że sobie poradzę. Wcześniej odbiłem się od drugiej ligi w Wejherowie, ale po latach zobaczyłem, że wcale nie jest tak ciężko i wcale nie różni się tak bardzo od trzeciej ligi – a jeszcze mogłem poświęcić się tylko piłce. Przychodząc do Stężycy, miałem za dużo tkanki tłuszczowej, ale wziąłem się poważnie za siebie, za dietę. To był kluczowy moment. Zacząłem wyróżniać się w Raduni.

W sezonie 2021/22 dwukrotnie graliście na Cichej. To doświadczenie sprawiło, że oferta z Chorzowa stała się priorytetowa?

Przemysław SZUR: – Na pewno. Nie mówię, że było ich dużo, ale po dobrym sezonie w Raduni miałem propozycje – dwie bardzo konkretne z pierwszej ligi, kilka z drugiej ligi… Ruch z pewnością nie był finansowo najlepszy, ale nie były to takie różnice, by mogły zawrócić mi w głowie. Gdy zadzwonił wiceprezes Marcin Stokłosa, chwilę po awansie Ruchu do pierwszej ligi, od razu powiedziałem swojemu menedżerowi: „Piotr, rzucamy wszystko. Chcę Ruch.

Chcę grać dla tych kibiców, przy tej atmosferze”. Grając w rezerwach Arki, Kotwicy, Raduni, nie było mi dane występować przed tak liczną publicznością. Z Gryfem Wejherowo kiedyś gościliśmy w Tychach, krótko po otwarciu nowego stadionu. Frekwencja była spora, ale atmosfera – coś zupełnie innego niż w Chorzowie. Gdy graliśmy na Cichej wiosną zeszłego roku, kibice do 60 minuty nie dopingowali (na trybunach oczekiwano na wieści dotyczące kibica zasypanego w kopalni, który zmarł – dop. red.).

Ale gdy po tej 60 minucie ryknęli, to… Ja czegoś takiego wcześniej nie przeżyłem. Choć nie były to dla nas, zawodników Raduni, miłe okrzyki, to pierwszy raz w życiu na meczu piłkarskim miałem ciarki na plecach.

Przegrany baraż

Ruch zamiast nowego otwarcia mógł okazać się dla pana traumą. W końcu w drugiej połowie dogrywki przegraliście przy Cichej półfinał barażu o drugą ligę.

Przemysław SZUR: – Jako Radunia, chcieliśmy w barażu trafić tylko i wyłącznie na Ruch. Zagrać znowu w tym miejscu, przeżyć tę atmosferę. To się powiodło. W szatni rozmawiałem nieraz z chłopakami i mówiłem, jak życie mogło potoczyć się inaczej. W 115 minucie zszedłem ze skurczami, bo tak mnie „Szczepek” (Daniel Szczepan – dop. red.) wykończył.

Sprawdzałem potem na InStacie, że stoczyliśmy w tym meczu chyba 30 pojedynków. Ja zszedłem, a „Szczepek” strzelił gola po rzucie wolnym, z miejsca, w którym pewnie bym był i go krył. Daniel szepnął potem słowo zarządowi Ruchu, że byłem obrońcą, przeciwko któremu grało mu się najtrudniej w drugiej lidze., „Fosa” też o mnie wspomniał, dużo mi tym pomogli.

Życiowy skauting, trochę na chłopski rozum, ale skuteczny.

Przemysław SZUR: – To racja. Marcin Stokłosa pytał mnie, czy znam się ze „Szczepkiem”, a ja odparłem, że po prostu złapaliśmy kontakt podczas meczu, zamieniliśmy kilka zdań. Fajnie mi się grało. Lubię takich napastników, dzikusów, którzy walczą. Ja też się lubię napieprzać na meczach, a „Szczepek” taki jest. Do teraz fajnie na niego grać nawet na treningach.

Myśl o ekstraklasie?

Trafiając do Chorzowa przeszła panu przez głowę myśl o ekstraklasie?

Przemysław SZUR: – W pierwszej chwili, podpisując umowę, sądziłem, że będziemy walczyć o utrzymanie. Większość tak sądziła – że jeśli zaczepimy się o baraże, to będzie superprzygoda.

Kiedy pierwszy raz zdał pan sobie sprawę, że można awansować?

Przemysław SZUR: – Jako szatnia mówiliśmy, że nie sprawdzamy tabeli, nie żyjemy nią, ale oczywiście oglądaliśmy – tego nie da się uniknąć. Trzymając się długo czołówki wiedzieliśmy, że możemy powalczyć. Poważnie pomyślałem o tym po pierwszej rundzie. Ale kluczowym momentem był dopiero wygrany mecz z Wisłą w kwietniu. To, co się wtedy działo, było niesamowite.

W naszej szatni panowała grypa żołądkowa, z „Kasolem” mieliśmy bardzo ciężki wieczór tuż przed meczem i trener zdecydował, że do obrony wskoczy Paweł Baranowski. Byliśmy przetrzebieni kontuzjami, chorobami, a to był najważniejszy mecz rundy. Przeszliśmy wtedy na czwórkę obrońców, co było pewną nowością, mimo że trener zimą uczulał nas, że można też użyć takiego wariantu. Dźwignęliśmy to, wielki szacun dla chłopaków.

Największy atut

Czemu Ruchowi wyszło, skoro ani nie miał wielkich pieniędzy, ani też wielkich indywidualnych umiejętności?

Przemysław SZUR: – Może właśnie dlatego – bo dzięki temu mamy szatnię, jaką mamy. Ja w takiej dotąd nie byłem i pewnie już nigdy nie będę. To był nasz największy atut – niesamowita grupa ludzi, potrafiąca pobawić się po zwycięstwie, ale przede wszystkim i co najważniejsze – lubi zapieprzać. Nie ma tu stękania, fruwania wysoko, bo zaraz „Fosa” z „Ecikiem” gaszą, studzą emocje. Jeden za drugim w ogień pójdzie. Na Pomorzu ostrzegali mnie przed śląską szatnią, że trudno się do niej wbić, ale ja wbiłem się bardzo łatwo i czuję się jak u siebie.

Długo świętowaliście?

Przemysław SZUR: – Muszę przyznać, że bardzo, ale należało nam się. Już od zeszłego wtorku odpoczywamy, rozjeżdżamy się na zasłużone wakacje, urlopy, by za chwilę wrócić i zacząć walczyć w nowej rzeczywistości. Dwa ostatnie tygodnie sezonu, od derbów w Katowicach do meczu z Tychami, były niesamowitym emocjonalnym rollercoasterem. Gdy siedzieliśmy po porażce z GieKSą, jakby wszystko z nas uciekło. Ja takiego zespołu wcześniej tu nie widziałem. To był nasz najgorszy moment.

Słowa uznania

Derby przy Bukowej was przerosły?

Przemysław SZUR: – Trudno odpowiedzieć mi za cały zespół, skoro siedziałem z urazem na trybunach. Razem z „Osą” i „Ecikiem” przeżywaliśmy tam niebywałe emocje. „Ecik” tak wyskoczył po golu „Szczepka”… On o kulach, ja go za rękę, myślałem, że zaraz ktoś nas z tych trybun pogoni.. Gdy w 92 minucie GKS trafił na 2:1, miałem wrażenie, że wszystkie marzenia poszły z dymem. Ale potem nadeszła słynna niedziela.

Trener Skrobacz zarządził odnowę, kto chciał, mógł ją zrobić w klubie. Oglądaliśmy z chłopakami pierwszą połowę meczu Wisły z Zagłębiem. Po szybkim pierwszym golu powiedzieliśmy, że skończy się 5:0, a potem uznaliśmy, że nie chcemy już na to patrzeć i na drugą połowę idziemy do sauny. „Ecik” tak krzyknął, gdy Zagłębie wyrównało na 1:1… Polecieliśmy, ale stwierdziliśmy, że skoro nie widzieliśmy tej bramki, to wracamy do sauny w tym samym składzie i gadamy o czymś innym.


Czytaj także:


Wymyślaliśmy z „Fosą” inne tematy. Rozmawialiśmy o pogodzie, o tym, jak ładnie jest w Gdańsku, albo że warto pojechać do Torunia… Byleby nie myśleć o meczu Wisły, bo emocje były zbyt duże. Gdy „Ecik” krzyknął drugi raz, myśleliśmy, że Wisła strzeliła, a to Zagłębie objęło prowadzenie. Wielkie słowa uznania dla chłopaków z Sosnowca, bo wiemy, że różnie można grac w takich meczach.

Nasz decydujący mecz z Tychami oglądałem z ławki, ale byłem tak spocony, jakbym grał na boisku. Ostatnie 15 minut spędziłem już na stojąco. To był najważniejszy dzień w moim życiu, najpiękniejsze chwile. Niesamowita jest historia Konrada Kasolika, Tomka Foszmańczyka, Łukasza Janoszki, Patryka Sikory, Tomcia Wójtowicza, Kuby Bieleckiego. To dla mnie legendy. Od trzeciej ligi utrzymywać w klubie, który co roku robi awans… Nie to, że oni są – są jednymi z ważniejszych ludzi, ciągną ten wózek.

Obawia się pan przeskoku do ekstraklasy?

Przemysław SZUR: – Obawiałem się z trzeciej do drugiej, z drugiej do pierwszej… Z pierwszej do ekstraklasy też się obawiam. Chyba nie do końca to jeszcze do mnie dotarło, że wkrótce będziemy grali z Lechem, Legią, z takimi piłkarzami, na takich stadionach. Ale myślę, że sobie poradzimy.


Przemysław SZUR

  • urodzony: 24 marca 1996 w Wejherowie
  • pozycja: środkowy obrońca
  • wzrost/waga: 189/85
  • kluby: Gryf Wejherowo, Arka Gdynia (2008-15), Gryf (2015-16), GKS Przodkowo (2017), Bałtyk Gdynia (2017-18), Kotwica Kołobrzeg (2019-20), Przodkowo (2020), Radunia Stężyca (2021-22), Ruch Chorzów (2022-?)
  • w I lidze: 26 meczów/1 gol, w II lidze: 58/4, w III lidze: 148/24.

Na zdjęciu: Sprowadzenie Przemysława Szura ze Stężycy były dla Ruchu strzałem w dziesiątkę – i vice versa…
Fot. Marcin Bulanda/PressFocus


Pamiętajcie – jesteśmy dla Was w kioskach, marketach, na stacjach benzynowych, ale możecie też wykupić nas w formie elektronicznej. Szukajcie na www.ekiosk.pl i http://egazety.pl.