To była szalona jesień

Chorzowski gigant, nazywany „Kotłem Czarownic”, działał na wyobraźnię młodego Waldemara Matysika. – Jako dziecko czy młody chłopak żyło się wielkimi meczami na Stadionie Śląskim. Śledziłem je jednak w prasie i telewizji. W głowie tkwiły obrazki ogromnych tłumów, liczących 100 tys. kibiców na trybunach oraz szalejącego Włodka Lubańskiego w meczu z Anglią. To zawsze robiło na mnie ogromne wrażenie – mówi [Waldemar Matysik].

Nerwy i euforia

Pomocnik Górnika, a później francuskiego Aj Auxerre czy niemieckiego Hamburger SV dobrze pamięta jesień 1985 roku, bo zagrał wtedy trzy mecze na Stadionie Śląskim, jeden po drugim. Jego debiut na tym obiekcie przypadł na najważniejsze spotkanie. – Gdy gra się o awans na mistrzostwa świata, to nieważne z kim się rywalizuje. Takie spotkanie zawsze zostaje w pamięci. Mundial to uniwersytet dla piłkarzy i każdy z nas chciał tam być. Żyliśmy decydującym meczem z Belgią od dawna – wspomina.

Archiwum „Sportu”

„Sport” przed samym spotkaniem, które miało dać reprezentacji Polski awans na mistrzostwa świata w Meksyku w 1986 roku, pisał: „Zagrajcie to jeszcze raz” i wspominał wcześniejsze mecze gwarantujące awans na wielkie imprezy. Polska i Belgia walczyły o bilet numer 7 na mistrzostwa świata. – Bądźmy dobrej myśli – mówił przed spotkaniem w Chorzowie Zbigniew Boniek. Kibice żyli tym meczem i wierzyli w szczęśliwy finał. Belgowie zapowiadali ofensywną grę. Sam mecz był niezwykle zacięty i do końca nie było wiadomo, kto z tej batalii wyjdzie zwycięsko. Wspomniany Boniek trafił trafił w słupek. Im bliżej było końca spotkania, tym więcej było nerwowej gry, a goście przeważali. – Ostatnie minuty były nerwowe. Widzieliśmy już Meksyk przed oczyma – przyznał obecny prezes PZPN. – Przed meczem nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Tak było też na początku meczu, ale potem trema minęła. To był twardy bój – podsumował spotkanie z Belgią Ryszard Komornicki.

Bezbramkowy remis dał Polsce awans na mundial. 70 tysięcy kibiców oszalało z radości po końcowym gwizdku sędziego ze Szkocji. – Do dziś pamiętam te tłumy na trybunach. Największe wrażenie zawsze robił na mnie długi tunel prowadzący na boisko. Droga na murawę była jeszcze dłuższa przez bieżnię lekkoatletyczną. Wychodząc na mecz miałem gęsią skórkę – opowiada Matysik.

Archiwum „Sportu”

Gratulacje kadrowiczom składali wszyscy, w tym oczywiście przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu Marian Renke. – Nerwy, ogromne nerwy przez półtorej godziny. Ale przecież koniec wieńczy dzieło, a finał był dla nas jakże radosny… – powiedział reporterowi „Sportu”.

Czuli się obco

Tydzień później Waldemar Matysik musiał przełknąć gorycz porażki na Stadionie Śląskim. Jego Górnik grał w ramach europejskich pucharów z mocnym Bayernem Monachium. – Zawsze powtarzałem, że gdybyśmy grali w Zabrzu, to pokonalibyśmy Bawarczyków. To była nie tylko moja opinia. Czemu tak myśleliśmy? W Zabrzu czuliśmy się po prostu lepiej, swobodniej. Znaliśmy każdy centymetr stadionu. To co było siłą Stadionu Śląskiego podczas meczów reprezentacji, akurat w tym przypadku nam nie pomagało. Byliśmy stremowani i nie mieliśmy przewagi własnego boiska. Wtedy nie było tak, jak teraz, że zespół może odbyć kilka treningów na głównej płycie przed meczem. Nie mieliśmy okazji „poczuć” swoich pozycji. A klubowi, wiadomo, chodziło o większy prestiż i o zarobek. Na Śląskim pojawiło się 50 czy 60 tys. widzów. W Zabrzu było to niemożliwe – mówi legenda zabrzańskiego klubu.

„Pierwsze dwadzieścia minut należy pominąć. Zabrzanie sprawiali wrażenie przytłoczonych atmosferą na Stadionie Śląskim, żaden z piłkarzy Górnika nie grał na swoim normalnym poziomie. Nic więc dziwnego, że goście mieli ułatwione zadanie” – relacjonował „Sport”. Bayern objął prowadzenie za sprawą Rolanda Wohlfartha. W końcu Górnik się obudził i jeszcze w pierwszej połowie Andrzej Pałasz pokonał słynnego bramkarza „Bawarczyków” Jean-Marie Pfaffa. Po przerwie zabrzanie przeważali, mogli strzelić drugiego gola, ale tak się nie stało. W dodatku w 82 minucie gola, po kontrze dla gości, zdobył Dieter Hoeness. Tuż przed końcowym gwizdkiem sędziego Andrzej Zgutczyński potknął się w niemal stuprocentowej sytuacji. W rewanżu Bayern rozbił Górnika wygrywając 4:1 i zabrzanie pożegnali się z Pucharem Europy Mistrzów Krajowych.

Mistrzowie zaskoczeni

Jakby na otarcie łez, Waldemar Matysik poczuł smak zwycięstwa na Stadionie Śląskim. W listopadzie 1985 roku Polska rozegrała mecz towarzyski z Włochami. Mistrzowie świata przyjechali do Chorzowa w mocnym składzie. „Dziekanowski pokonał Tancrediego i zadziwił Bearzota” – pisał „Sport” na pierwszej stronie. – Na tym etapie przygotowań do mistrzostw świata grę mojego zespołu oceniam bardzo wysoko. Chciałbym też podkreślić niezłe przygotowanie płyty boiska. Mimo fatalnej pogody spotkanie zostało rozegrane w normalnych warunkach. Polacy są nieobliczalni, mogą wygrać z każdym. Od 1974 roku z uwagą śledzę wyniki waszej drużyny. Ciągle zaliczacie się do europejskiej czołówki – przyznał po spotkaniu, Enzo Bearzot, selekcjoner Italii. Włoscy piłkarze także chwalili Polaków. – Nasi bramkarze nie byli w najlepszej formie. Tancredi mógł obronić strzał Dziekanowskiego. Bardzo podobał mi się Młynarczyk. My na razie nie mamy takiego zawodnika na tej pozycji – przyznał bez ogródek sam Dino Zoff.

– Włosi to była światowa czołówka. Byli świetnie wyszkoleni technicznie i taktycznie. Wygrana nas ucieszyła i dodała pewności siebie. Mimo wszystko jednak mecze towarzyskie, to nie to samo co meczu o punkty – zaznacza Matysik, którego sentyment do Stadionu Śląskiego wciąż jest ogromny.

Fot. Piotr Kucza/400mm

– Byłem bardzo rozczarowany, gdy okazało się, że EURO 2012 ominie Chorzów. Jako piłkarz grałem na wielu stadionach, ale Śląski zawsze był gigantem. Trochę przypominał obiekt w Buenos Aires czy stary stadion Schalke. To jednak nie było to samo, bo Śląski miał swoją duszę i mam nadzieję, że teraz ona znów będzie widoczna – podkreśla wspaniały reprezentant Polski.