Wisła Kraków. Trzeba walczyć i tyle

Po inauguracji sezonu piłkarze „Białej gwiazdy” wiedzą już co ich czeka w I lidze.


Większość piłkarzy Wisły Kraków nie zdawała sobie sprawy na czym tak naprawdę polega gra w I lidze. Niektórzy w meczu z Sandecją, inaugurującym rozgrywki na zapleczu ekstraklasy, byli wręcz oburzeni, że… rywale atakują ich bezpardonowo. Nim zawodnicy „Białej gwiazdy” dostosowali się do takiej walki, to sędzia – choć przedłużył I połowę o 9 minut, a drugą o 13 minut – zakończył spotkanie, po którym podopieczni Jerzego Brzęczka musieli stanąć twarzą w twarz ze swoimi kibicami.

– Ten mecz pokazał, jak spotkania w I lidze będą wyglądać – powiedział na konferencji prasowej trener krakowian.

– Jaka agresja im będzie towarzyszyć i przy tym jak duża będzie liczba fauli. Na pewno w I połowie byliśmy zbyt wolni w rozegraniu piłki, nie znaleźliśmy sobie przestrzeni i nie stworzyliśmy niebezpiecznych sytuacji. Po zmianach doświadczeni zawodnicy zaczęli już jednak kreować więcej okazji, ale na pewno nie jesteśmy zadowoleni z tego spotkania. Pamiętajmy jednak, że to była dopiero pierwsza w tym sezonie nasza potyczka o punkty. Jesteśmy w czwartym-piątym tygodniu wspólnej pracy, a mamy kilku nowych zawodników, którzy dołączyli do nas w późniejszym czasie. Tacy piłkarze, jak Momo Cisse czy Michael Pereira potrzebują trochę czasu, by poprawić stronę fizyczną. Chociażby dla Kacpra Dudy, który poprzedni sezon grał w II-ligowej Garbarni, to był debiut na zapleczu ekstraklasy tak samo jak doświadczonych zawodników i polskich, i zagranicznych. Na pewno więc to doświadczenie w następnych potyczkach będzie procentować.

Z opaską kapitana

Jednym z tych zawodników, którzy uczą się dopiero życia w I lidze jest Igor Łasicki. 27-letni obrońca dziesięć lat temu na mistrzostwach Europy dotarł z juniorską reprezentacją Polski do półfinału, w którym biało-czerwoni przegrali 0:1 z Niemcami po golu Leona Goretzki. Następnie sprowadzony przez SSC Napoli pięć lat spędził we Włoszech, skąd wrócił do polskiej ekstraklasy i w Wiśle Płock oraz Pogoni Szczecin rozegrał 64 mecze, strzelając gole. To on właśnie wybiegł na pierwszy mecz sezonu z opaską kapitana na rękawie.

Pierwszym kapitanem jest oczywiście Kuba Błaszczykowski, a po nim Alan Uryga, ale ponieważ nie grają, lecząc kontuzje, to ten zaszczyt i obowiązek spadł na mnie – stwierdził po meczu z Sandecją wychowanek Górnika Boguszów-Gorce.

– Staram się ich zastępować, ale czuję, że ta opaska „waży”, bo gram w Wiśle Kraków, a każdy wie jaki to jest klub, a bycie kapitanem sprawia, że odpowiedzialność za drużynę jest ogromna.

Sporo żalu do siebie

Tym bardziej, że kibice 13-krotnego mistrza Polski żądają zwycięstw i czekają na efektowne akcje i piękne gole.

– Drużyna jest praktycznie nowa – dodał kapitan.

– Mamy wielu nowych zawodników, do których ja też się zaliczam. Wszyscy więc zdajemy sobie sprawę z tego, że potrzebujemy czasu, ale to nie jest usprawiedliwienie. Chcieliśmy wygrać. Powinniśmy wygrać, bo mieliśmy inaugurację u siebie i jesteśmy Wisłą. Musimy więc sięgać po komplety punktów. Dlatego mam sporo żalu do siebie za niewykorzystanie sytuacji strzeleckiej. Jestem wprawdzie obrońcą i z tego, że nie straciliśmy gola mogę być zadowolony, ale strzelając z 5 metra nie trafiłem.

Liga jest agresywna

– Piłka odbiła się od poprzeczki i wyszła na aut bramkowy. Gdybym strzelił trochę lżej, to może padłby gol, choć nie wiem, czy byłby uznany, bo byłem chyba na spalonym. Miałem też drugą sytuację, w której mogłem lepiej dograć, ale piłka mi się „przelała” przez buta. W przyszłości muszę być pod bramką rywali bardziej skoncentrowany i wykorzystywać takie okazje, bo ta liga wymaga ciężkiej roboty do wykonania na boisku. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze jaka ta liga jest agresywna. Może i dobrze, że taki test nastąpił już w pierwszym meczu, bo wielu z nas nie zdawało sobie z tego sprawy, a teraz już każdy wie, że tu nikt nie odstawia nogi i nie żałuje ciała. Trzeba więc walczyć i tyle – zakończył Igor Łasicki.


Na zdjęciu: Obrońca Wisły Igor Łasicki (z prawej) przekonał się, że w I lidze „nie ma ziewania”.
Fot. Krzysztof Porębski/PressFocus