Władysław Kłoczko wspomina (5). Wyrzucony ze Lwowa, zakochany w Bytomiu

Walczyłeś o taką Polskę? No to jedź sobie teraz do Berlina po mieszkanie!” – usłyszałem od Edwarda Madejskiego, gdy poprosiłem o przydział. Wróciłem do przyszłych teściów zły, niemal ze łzami w oczach… – piąta część wspomnień Władysława Kłoczki o pierwszych latach powojennych.


W grudniu 1945, po niemal ośmiu miesiącach spędzonych w szpitalach, wróciłem do Lwowa. Tylko… nikogo już w rodzinnym mieszkaniu nie zastałem. Pod moją nieobecność rodzice wraz z siostrą wywiezieni zostali w głąb Związku Radzieckiego; ojciec zresztą już nigdy stamtąd nie wrócił. „Co teraz ze mną będzie?” – rozglądałem się bezradnie po zasypanym śniegiem podwórku przed naszą kamienicą. „Będzie dobrze” – usłyszałem nagle głos, i ktoś objął mnie serdecznie ramieniem… – tak zakończyła się poprzednia część opowieści Władysława Kłoczki.

Sowieci z paczką i z nakazem

W „mieście semper fidelis” trwał już od paru miesięcy proces wysiedlania Polaków. Lwów – zgodnie z ustaleniami mocarstw na konferencji jałtańskiej i mapą Europy wykreśloną de facto ręką „dziobatego Gruzina” – znalazł się daleko poza granicami nowej Polski. Z tygodnia na tydzień, z każdym odjeżdżającym na zachód pociągiem, malała liczba Polaków. Wśród tych, którzy święta Bożego Narodzenia’45 spędzali jeszcze w „lwim grodzie”, byli też państwo Wielochowie; od lat sąsiedzi Kłoczków. Z ich córką, małą Krysią, Władek bawił się na dłuuugo przed tym, nim został „Panem Władysławem”. Teraz, gdy bezskutecznie próbował sforsować zaplombowane przez sowieckie władze zamki mieszkania w kamienicy przy ulicy Pijarów, to właśnie zaprzyjaźniona sąsiadka – a przyszła… teściowa naszego rozmówcy – zadeklarowała pomoc, udostępniła pokój do spania, zapewniła wyżywienie. No i parę sztuk odzienia, bo przecież zdemobilizowany plutonowy, wypisany chwilę wcześniej ze szpitala, do domu wrócił w tym, co miał, czyli w żołnierskim mundurze. Kłoczko: – Pewnego dnia mijałem na ulicy dwóch radzieckich oficerów. Ponieważ byłem umundurowany, powinienem zasalutować. Nie mogłem jednak, ze względu na niedowład prawej ręki. Stanąłem więc jedynie na baczność. Podeszli, zapytali o moją ranę, o szlak bojowy. I zaprosili na następny dzień do budynku przy ulicy Chrobrego, gdzie kiedyś mieściła się komenda policji. Poszedłem tam – trochę ze strachu, trochę z ciekawości. I wyszedłem z… dużą paczką żywnościową.

Wojna – jak widać z tej i wcześniejszych opowieści naszego bohatera – nie zawsze jednoznacznie dzieliła ludzi na „dobrych” i „złych” w zależności od kryterium narodowościowego… Faktem jest jednak, że – pomijając takie wyjątkowe sytuacje – Sowieci w powojennym Lwowie niewiele mieli na koncie dobrych uczynków w stosunku do Polaków.

– Myśmy dostali nakaz opuszczenia miasta w lutym 1946. Można było zabrać tylko jedną skrzynię z rzeczami i… ruszało się w nieznane. Nasz – mam na myśli rodzinę państwa Wielochów i siebie – pociąg jechał do Wrocławia. Przez Bytom jechał, a wiedzieliśmy, że tam już mieszka od kilku tygodni siostra mojej przyszłej teściowej. Nie wiem nawet, jak się porozumiały; w każdym razie daliśmy ćmagę maszyniście, „na wariata” zatrzymał się na Bobrku, tuż obok elektrowni „Szombierki”. Wyrzuciliśmy z wagonu nasze toboły, i już po chwili obie siostry padły sobie w ramiona – wspomina pan Władysław.

Gorycz zza biurka

Kilka tygodni trwały starania o przydział mieszkań dla Wielochów; o własne lokum starał się też nasz rozmówca. Kiedy po raz pierwszy wszedł do siedziby Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, nie mógł uwierzyć własnym oczom; człowieka za biurkiem widywał przecież wielokrotnie na zdjęciach na sportowych stronach przedwojennych gazet! Naprzeciw niego siedział sam Edward Madejski – wspaniały golkiper, uczestnik legendarnego meczu Polaków z Brazylią w Strasbourgu podczas mundialu’38, magister chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego! Postać o skomplikowanej osobowości i równie pokręconych – dramatycznych – losach życiowych. W czasie wojny aresztowany w Stanisławowie przez gestapo, przesiedział kilka tygodni w celi śmierci. Z kolei tuż przed „Polskim Październikiem’56” zatrzymany przez UB i oskarżony o „zdradę narodu”, czyli szpiegostwo na rzecz rządu londyńskiego, spędził w PRL-owskim więzieniu trzy lata. Później jeszcze trzykrotnie trafiał do aresztu pod różnymi zarzutami. Skazany przez komunistyczną władzę na zapomnienie, nie uzyskał (mimo wcześniejszej rehabilitacji prawnej) odszkodowania za okres spędzony za kratami; zmarł w samotności… „Zostałem urzędnikiem urzędu repatriacyjnego, najpierw w Katowicach, a później w Bytomiu. (…) Załatwiałem ludziom posady, mieszkania” – w 1989 mówił Andrzejowi Grygierczykowi (reportaż w „Tempie”, wyróżniony w konkursie im. Jana Rottera). Mimo akcji wysiedlania Niemców, w Bytomiu u progu 1946 wolnych lokali mieszkalnych było coraz mniej. Górnicze miasto – obok Wrocławia, Opola, Gliwic, ale też Szczecina – było jednym z najważniejszych ośrodków, do których kierowano Polaków z Kresów, wyrzucanych z własnych domów i kamienic przez Sowietów. Pojawiały się też na Śląsku rodziny górników pracujących przed wojną i w jej trakcie we francuskich kopalniach. Potrzebujących było zatem wielu, a fakt, że nasz rozmówca miał niespełna 20 lat i był kawalerem, zapewne nie ułatwiał urzędnikom PUR podjęcia korzystnej dlań decyzji. Ma jednak do dziś wielki żal o słowa, które paść miały wówczas zza biurka.

Kłoczko: – „Walczyłeś o taką Polskę? No to jedź sobie teraz do Berlina po mieszkanie!” – usłyszałem od Madejskiego, gdy poprosiłem o przydział. Wróciłem do przyszłych teściów zły, niemal ze łzami w oczach. „No to jedź do Katowic, do wyższych władz. Do samego Zawadzkiego” – podpowiedział mi teść. Aleksander Zawadzki – przedwojenny jeszcze komunista – był jedną z najważniejszych postaci nowego obozu władzy. W przyszłości miał zostać przewodniczącym Rady Państwa (czyli „kolegialnego prezydenta PRL”); w 1946 był wszechwładnym wojewodą śląskim, mocno wspierającym środowisko żołnierzy wojska polskiego tworzonego na wschodzie i walczącego u boku Armii Czerwonej. Do niego samego Władysław Kłoczko się nie dostał, ale… nie musiał.

– Wyłuszczyłem sprawę adiutantowi Zawadzkiego. Wziął mnie do samochodu, pojechaliśmy…. „Proszę dać plutonowemu mieszkanie” – zażądał od Madejskiego po wkroczeniu do jego biura w Bytomiu.

I lokal się znalazł – w kamienicy przy Wolności 24. A że stamtąd najbliżej było do kościoła Trójcy, właśnie w nim parę miesięcy później 20-letni Władek Kłoczko i młodsza o rok Krysia Wielochówna wzięli ślub. Spędzili od tego momentu wspólnie 58 lat; aż do chwili odejścia pani Krystyny. Jej zdjęcie – z młodzieńczych lat – stoi do dziś na głównym miejscu komody w obecnym mieszkaniu pana Władysława. W największym pokoju tego mieszkania, w oknach którego rolety są niebiesko-czerwone, a ściany zdobią między innymi urodzinowe listy gratulacyjne od dwóch ostatnich prezydentów miasta, a także koszulka z herbem Polonii, numerem 95, nazwiskiem „Kłoczko” nad nim i podpisami kilkunastu wychowanków bohatera tego materiału. Najpierw sam ich w bytomskich zaułkach wyszukał, potem – jako trener trampkarzy (a pracował w tej roli niemal ćwierć wieku) – nauczył grać w piłkę, no i wreszcie przekazał kolejnym szkoleniowcom. Niektórzy z podpisanych – z różnych pokoleń! – mają na koncie tytuł mistrza Polski juniorów, inni – kilkadziesiąt (i więcej) meczów w pierwszej lidze…

Teściowa nad pralką

Wybiegliśmy nieco w przód w tej opowieści o niezwykłym człowieku z niekoniecznie pierwszych stron gazet. A przecież nim Władysław Kłoczko ocierał łzy wzruszenia związane z sukcesami odkrytych przez siebie piłkarskich perełek (o emocjach związanych z tegorocznym świętowaniem 95. urodzin nie wspominając), napisał jeszcze w swym CV niespodziewany rozdział boiskowy. Niespodziewany, bo przecież z frontu powrócił z nie w pełni sprawną prawą ręka, a od prawej łopatki przez długość pleców ciągnie mu się blizna będąca – przypomnijmy – wynikiem ostrzału, jakiemu poddany został jego czołg. Nic dziwnego zatem, że mimo fascynacji Matyasem i innymi ekspogoniarzami ze Lwowa, dla których Polonia stała się namiastką „raju utraconego”, pan Władek nie zakładał, że będzie czynnie uprawiał sport. Rzucił się raczej w wir pracy zawodowej – w Bytomskich Zakładach Urządzeń Technicznych przepracował 38 lat – oraz w prace organizacyjne w powstającej sekcji hokejowej. W tej ostatniej był człowiekiem od zadań specjalnych. Tych prozaicznych (– Przy okazji jakiegoś święta rada zakładowa urządzała loterię. Rowery i motocykle były wśród nagród, a mnie udało się wylosować pralkę. Przydała się: w kolejnych latach teściowa prała w niej sprzęt hokeistów), i tych bardziej skomplikowanych (– Trzeba było oświetlenie na lodowisko doprowadzić, szatnie wymurować. „Wapno, cement, pustaki potrzebuję; wiele metrów kabla i mnóstwo żarówek” – mówię do dyrektora zakładu. A on mi na to: „Rób zamówienie w dziale zaopatrzenia. Tylko tak, żebym ja o niczym nie wiedział”. No i udało się). Pełnił też rolę kierownika drużyny, a więc jeździł z nią na bliższe i dalsze wyjazdy. Lwowiacy – a na początku przeważali oni wśród hokeistów (wśród piłkarzy także, o czym później) – z reguły budzili zainteresowanie i sympatię wśród widowni.

Kłoczko: – Pamiętam wyjazdowy mecz w Siemianowicach. Po jednej z bramek nasz zawodnik – Filipowicz się nazywał – urządził „pacałychę” („zabawa” w gwarze lwowskiej). Widownia oklaskiwała go na stojąco, a po spotkaniu zmusiła, by swój taniec powtórzył!

Praca dla hokeistów trwała cztery lata; po tym czasie pan Władysław „został na lodzie”. Choć właściwie nie; to on zrezygnował z dalszej pracy na rzecz tej sekcji po konflikcie z ówczesnym trenerem pierwszej drużyny.

Jak „Faja” „Hanzlika” przyuważył

„Ta Władek, nie będziesz ty przecież stale w domu siedzieć” – świeżo poślubiona małżonka u progu 1947 roku doskonale zdawała sobie sprawę, że 21-latek „wyszumieć się” musi i wśród kolegów, dając mu (a zapytał o to kulturalnie) „błogosławieństwo” do zajęcia się także piłką kopaną. No więc kopał ją początkowo w barwach Leśnika – B-klasowej drużyny, funkcjonującej przy bytomskim Zakładzie Produkcji Leśnej. W tymże Leśniku grywał sobie też 16-letni Jan Kauder, wtedy już pracownik bazy paliw, znajdującej się przy ul. Składowej, po sąsiedzku niemalże z nieistniejącym już boiskiem Kolejarza. Na boisko owo od czasu do czasu zaglądali też piłkarze Sparty Bobrek. Zdziwieni? Ano roiło się wówczas w Bytomiu (zresztą nie tylko; we wszystkich śląskich miastach drużyna zakładana była przy co większym zakładzie) od zespołów piłkarskich; a to zgłaszanych do oficjalnych rozgrywek pod egidą PZPN, a to funkcjonujących poza tymi strukturami, ale grającymi i trenującymi regularnie. Poza Spartą funkcjonowała jeszcze Liniarnia Bobrek i Górnik Bobrek, a prócz wspomnianego obiektu Kolejarza, areny piłkarskie znajdowały się także na granicy Bobrka i osiedla Kuźnica (dziś w granicach Rudy Śląskiej) oraz na ulicy Worpie. Czyż można się dziwić, że rejony te były wylęgarnią talentów, nierzadko na skalę pierwszoligową, a czasem i reprezentacyjną? Ot, wspomniany Kauder, pseudonim „Hanys”; mistrz Polski w szeregach Polonii w 1954, reprezentant właśnie (nawet jeśli tylko jednokrotny, ale jednak).

– Zagraliśmy pewnego dnia sparing z rezerwą Polonii. Między słupkami jej bramki stał Ryszard Koncewicz. „Hanzlik” (jeszcze jedna ksywka Kaudera – dop. aut.) błysnął wówczas formą; świetnie spisywał się na swojej stronie obrony. No i „Faja” zaprosił go do polonistów, a Jasiu wykorzystał to zaproszenie do maksimum! Swoją drogą on, Ślązak z dziada pradziada, wrósł w środowisko Kresowiaków. Nie tylko dobrze odnalazł się w Polonii, ale i poznał pewną sympatyczną lwowiankę – z szelmowskim błyskiem w oku wspomina pan Władysław. – No i wkrótce przestał już też pracować w przedsiębiorstwie leśnym.

Wylądował – dodajmy dla wyjaśnienia – w rzeźni bytomskich zakładów mięsnych, które przez wiele lat (by nie rzec: dekad) były patronem niebiesko-czerwonych.

„Wetki” są lepsze, ale Sokół uparty

Miał więc Władek Kłoczko nie byle jakiego towarzysza boiskowych bojów w barwach Leśnika. A najlepsze było dopiero przed nim… – W BZUT pracowało ze mną paru piłkarzy Sparty. „Czemu nie zagrasz na poważnie? My o drugą ligę walczymy” – zapytał mnie kiedyś jeden z nich. „Jak będę chciał, to zagram na poważnie. A na razie wolę chodzić na Torkacik, i grać tam „wetki” o pieniądze” – odpowiedziałem, bo to prawda była. No to na ten Torkacik (boisko w parku miejskim, niepełnowymiarowe – dop. aut.) pofatygował się pewnego dnia pan Sokół, czyli kierownik Sparty. Zobaczył mnie w akcji, zaprosił na mecz rezerw z Górnikiem Mikulczycami. Wygraliśmy 2:1 albo 2:0. Musiałem nieźle wypaść, skoro kierownik popędził do prezesa klubu: „Niech pan rozmawia z Kłoczką, musi podpisać do nas kartę”. Podpisałem, a już wkrótce jechałem z pierwszą drużyną na obóz, i uczyłem się nazwisk nowych kolegów: Kowal, Dymarczyk, Strzykalski…

Poznajecie? Akurat w przypadku tych trzech osób można się pogubić: to przyszli reprezentanci kraju, ale każdy z nich w dostępnych na rynku wydawnictwach ma inną nazwę klubu macierzystego. Odpowiednio: Odra Bobrek, Stal Bobrek, Bobrek-Karb. Niezłe zamieszanie, skoro – jak mówi pan Władysław – tak naprawdę spotykali się na treningach i meczach tego samego zespołu… W drugiej połowie lat 40., ze względu na zmiany zakładów patronackich, ale i zarządzoną odgórnie reformę strukturalną polskiego sportu, sami zawodnicy jednak mieli kłopoty z „przyporządkowaniem” poszczególnych okresów swej gry do zmieniających się nazw. No bo w Bobrku pierwsza była Odra, przemianowana potem na Spartę. A jak się połączyła z Liniarnią, to zaczęto mówić o Metalu, a potem o Stali. No i wreszcie dołączył się Górnik i powstał z tego GKS Bobrek-Karb. Uff…

– A kibice i tak wiedzieli swoje: „Orawit!” – krzyczeli na naszych meczach, dopingując nas do gry. Tak się nazywała popularna wtedy woda mineralna, którą popijaliśmy w przerwie – śmieje się Kłoczko. Nie zawsze jednak – choć partnerów w zespole miał zacnych – do śmiechu my było. Ale to już temat na kolejną opowieść…


Władysław Kłoczko – rocznik 1926; urodzony we Lwowie; żołnierz 2. Armii Wojska Polskiego, odznaczony Brązowym i Srebrnym Medalem „Zasłużony na Polu Chwały”. Repatriant z Kresów, osiadły w 1946 w Bytomiu. Mimo ran odniesionych na froncie, czynny piłkarz Stali Bobrek (1947–1951); równocześnie kierownik drużyny hokejowej Polonii. Od połowy lat 50. przez kolejne cztery dekady – trener trampkarzy w sekcji piłkarskiej niebiesko–czerwonych, a także bytomski „łowca talentów”, który na bytomskich placach, podwórkach i ulicach odkrył wielu późniejszych ligowców.


(Nie)poprawność pamięci

Łatwo – zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy linie podziałów przebiegają czasem przez sam środek rodzinnego stołu w trakcie najważniejszych rodzinnych uroczystości – przypinać łatki, dzielić codzienność na czarną i białą, a ludzi na tych, którzy albo „stali tam, gdzie ZOMO”, albo „tam gdzie my”. Niewielu jest wśród nas tych, którzy – świadomie, jako nastolatkowie – przeżywali czas wojennej hekatomby; doświadczyli frontów przewalających się przez polskie ziemie z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód; żyli obok ludzi, którzy w tych warunkach zapominali, że są ludźmi… Władysław Kłoczko – rocznik 1926 – do takich osób należy. Kiedy opowiada o swoim 95–letnim życiu, nie patrzy na nie (i na wypowiadane zdania) przez pryzmat politycznej poprawności. Pamiętajcie o tym, czytając jego słowa. Mówi, co czuł; co widział na własne oczy, czego doświadczył. Można (powinno się?) mu wierzyć, albo można (powinno się?) traktować jego opowieści z dystansem. Pewne jest natomiast, że trzeba je zapisać, utrwalić dla potomnych, nawet jeśli jakieś oceny, spostrzeżenia, sądy komuś zdają się nieprawomyślne. To nie banalne bajanie dzisiejszych celebrytów w poszukiwaniu klikbajtów, odsłon i lajków. To migawki – nie tylko sportowe, choć sport w nich odgrywa znaczącą rolę – z prawdziwego życia…