Z drugiej strony. Nasze miejsce jest w zaścianku?

 

Głupie pytania? Niech będzie i tak, ale nie tylko dlatego odpowiedzi na nie muszą być z założenia kłopotliwe.

Oczywiście, można przyjąć, że klub jeden z drugim jest zainteresowany mistrzostwem Polski albo przynajmniej miejscem gwarantującym grę w europejskich pucharach… Tylko że z tymi wyższymi celami jest kłopot – trzeba się bowiem potem pojawić na europejskiej arenie, a w dalszej kolejności – w zdecydowanej większości przypadków – zmierzyć się z… falą szyderstwa w związku z blamażami lub po prostu porażkami, często z niżej notowanymi rywalami; i ze świadomością, że polskie kluby w europejskiej hierarchii nieustannie spadają, a już niebawem będą notowane jak te z najdalszego europejskiego zaścianka.

Proste wytłumaczenie jest takie, że nasze kluby są za biedne. Za biedne, żeby kupować liczących się zawodników, i za biedne, by konkurować z ofertami zagranicznymi dla swoich zawodników; choć oczywiście bieda to w tym przypadku pojęcie względne, bo niemal każdy w naszym kraju chciałby być tak biedny jak pierwszy lepszy ligowy piłkarz.

Powtórzmy więc, że stoją te nasze kluby – i trzeba przyjąć, że stać będą jeszcze bardzo długo – przed dylematem, co z tą swoją słabością zrobić? Nie tracąc w dłuższej perspektywie sponsorów, kibiców, a zwłaszcza zainteresowania medialnych gigantów skłonnych płacić relatywnie duże pieniądze za prawa do transmitowania meczów ekstraklasy?

No bo jak długo żywsze zainteresowanie i wzmożone bicie serca może wywoływać rywalizacja z systematycznie obniżającym się poziomem, z coraz większym zalewem graczy z zagranicy, z których większość „nie robi różnicy”, z marnym (oby nie kompromitującym) zwieńczeniem na europejskiej arenie… Pierwsze niepokojące sygnały już są – po latach rosnącego zainteresowania ekstraklasą ze strony kibiców zaczął się ich odpływ ze stadionowych trybun. Czy chwilowy?

Wolny rynek sprawia i to, że nawet nie jesteśmy w stanie skontrolować, ilu 16- czy 17-latków wyjeżdża za granicę z rozmaitych szkółek czy akademii. Ich nazwisk nie znamy, być może nawet nigdy nie poznamy, bo zwyczajnie w dużej piłce nie zaistnieją, choć trudno wykluczyć, że zostając w Polsce, zrobiliby lepiej i sensowniej – dla siebie.

Ten trend potęguje omawiany tu dylemat. Można bowiem otworzyć mnóstwo akademii, niechby po kilka przy każdym klubie, zatrudniać znakomitych trenerów młodzieży, stwarzać jej idealne warunki do rozwoju, lecz kiedy na stole pojawi się euro w stosownej ilości, wtedy najczęściej rozmowa się kończy. Można stracić sens pracy…

Czyli co? Kolejne zderzenie z mitem Syzyfa? Konfrontacja biednego z bogatym, co sprawia, że wynik znany jest z góry? I jak odległa jest perspektywa tej ewentualności, że przejście kilku rund europejskich pucharów nie będzie dla polskich klubów i ich kibiców marzeniem ściętej głowy? A może będzie tylko gorzej, niżej, żałośniej?