Z drugiej strony. O radości z kryzysu

Na kilka godzin przed rewanżem w półfinale Pucharu Polski sensacyjny scenariusz wciąż jest możliwy. Górnik wygrywa w Warszawie albo remisuje wyżej niż 1:1 i 2 maja to zabrzanie, a nie Legia zagrają na Stadionie Narodowym o główne trofeum.

Okazja wydaje się doskonała, wskazuje na to wiele przesłanek. Legia przechodzi kolejny kryzys sportowy, biznesowy, a pewnie i tożsamościowy, zaś na jej ławce zasiądzie już trzeci trener w tym sezonie; za to Górnik zdaje się wychodzić z zimowego dołka – w sobotę nareszcie wygrał w lidze, przełamał się supersnajper Igor Angulo, a mundialowym potencjałem świecą liderzy środka pola – Rafał Kurzawa i Szymon Żurkowski. Pytanie, czy wystarczy im odwagi, umiejętności, szczęścia, a może i obiektywizmu ze strony sędziego…

Nie, nie jestem uprzedzony do Legii – irytuje mnie prymitywizm hasła „Legła Warszawa”, nie czerpię satysfakcji z porażek klubu, któremu jeszcze niedawno kibicowałem w Lidze Mistrzów. Ale irytuje mnie lament środowisk opiniotwórczych – głównie stołecznych – nad jego kolejnym kryzysem, jakby od tego zależał los całego niemal polskiego futbolu.

Zupełnie nie przekonuje argument, że słaba Legia, to słaba ekstraklasa. Koń, jaki jest, każdy widzi, poziom 90 procent meczów jest żałosny. Ale to klub z Łazienkowskiej trzymał w rękach złoty róg, wspaniale postawił się Realowi, zarobił kilka grubych milionów euro, na ławce miał obiecującego, mądrego trenera i wydawało się, że zdystansuje krajową stawkę na długie lata.

Tymczasem zamiast wejść w epokę prosperity w ciągu ledwie kilku miesięcy wszystko wzorcowo spartaczył – mniejsza o powody. A skoro nie potrafił wykorzystać doskonałej koniunktury, nie żal mi go – może teraz niech spróbują inni: Górnik, Lech, Jagiellonia, Wisła Płock… Gorzej nie będzie, a polski futbol ducha nie wyzionie.