Bez rozgrzewki. Jak nie zwariować od sukcesów?

Kiedy piszę te słowa, mija kilkanaście godzin od zwycięstwa Huberta Hurkacza nad Kanadyjczykiem Denisem Szapowałowem w 1/8 finału wielkiego, zbliżonego prestiżem do rangi Wielkiego Szlema, turnieju w Indian Wells, zaliczanego do cyklu Masters 1000. Wraz z tą informacją w przestrzeń publiczną wdarła się i ta, że młody, liczący sobie 22 lata Polak, w ćwierćfinale zmierzy się z legendarnym Rogerem Federerem. Żeby w ogóle natknąć się na korcie na Szwajcara, zazwyczaj trzeba przejść długą drogę, a żeby zmierzyć się w nim w końcowej fazie turnieju, no to już trzeba sporo umieć. I mieć mocną głowę, które to stwierdzenie możecie sobie interpretować na wszelkie możliwe sposoby.

W tym miejscu nie od parady będzie przypomnienie, że po raz ostatni Polak – Jerzy Janowicz – grał w ćwierćfinale tej rangi (Masters 1000) turnieju w 2013 roku w Rzymie, opadając po pojedynku z… Federerem. Notabene w tymże roku dotarł Janowicz do półfinału Wimbledonu. No a potem w polskim wydaniu męskiego tenisa było już tylko jedno wielkie oczekiwanie, połączone najczęściej z jednym wielkim rozczarowaniem. Oczywiście nie zapomniałem o deblistach, z Łukaszem Kubotem na czele, którzy dostarczyli nam naprawdę wiele radości. Każdy, kto ma blade pojęcie o tenisie wie, że debel to debel, a singiel to singiel. Tak pod względem kasy, jak i prestiżu, sławy, powszechnego uwielbienia…

To wszystko jeszcze przed młodym wrocławianinem, i oby nie było wyłącznie fatamorganą, bo za sukcesami w tenisie tęsknimy nie mniej niż za sukcesami w innych dyscyplinach, pamiętając przy tym, że jest to tak zwany sport globalny, znany i kochany na wszystkich bez wyjątku kontynentach. To dlatego jeszcze nie tak dawno śledziliśmy każdy występ Agnieszki Radwańskiej, wspomnianych deblistów (z Kubotem na czele), a wcześniej Jerzego Janowicza.

No właśnie – Janowicz… Człowiek kojarzący się z tym, że jeszcze dobrze nie zaczął, a już skończył. Na przeszkodzie bez wątpienia stanęły mu kontuzje, choć można byłoby się dopatrzyć również innych hamulców jego kariery, które mogłyby włączyć się wtedy, kiedy nie szkodziłby stan fizyczny. Te hamulce – to oczywiście taka powierzchowna diagnoza – leżały w głowie zawodnika. Wyglądały na coś w rodzaju buty, nieokrzesania, besserwisserstwa, często po prostu na zachowania słonia w składzie porcelany. Psychologiem nie jestem, ale taka postawa, i takie wewnętrzne obciążenia, karierze sportowej sprzyjać nie mogą. Nie tylko zresztą sportowej. W niej, oprócz elementarza, czyli talentu i pracowitości, potrzebna jest pokora.

Ujmując rzecz symbolicznie, każde wejście Janowicza na kort – i nie tylko – kojarzyło się z hukiem, hałasem, przekleństwami, kłótnią; bywało, że rościł sobie prawo do decydowania, kto może, a kto nie być na konferencji prasowej. W dalszej przeszłości niektóre gwiazdy tenisa zachowywały się analogiczne, celowali w tym m.in. Ilie Nastase i John McEnroe, ale oni mimo to weszli na szczyty i do historii tenisa, czego o naszym łodzianinie powiedzieć nie sposób.

Hubert Hurkacz sprawia wrażenie, że jest zupełnie innym człowiekiem. Na korcie, i poza nim. Wyważonym, spokojnym, znającym swoje miejsce w szeregu i dobrze rozpoznającym dystans, jaki dzieli go od wielkiego tenisowego świata (aczkolwiek w minionych kilkunastu dniach pokonał kawał tej drogi). Biorąc sprawy na intuicję, ma w sobie wiele pokory. Gwarancją dotarcia na szczyt to nie jest, ale na pewno jest elementem niezbędnym.

Hubertowi wypada więc życzyć zdrowia – fizycznego i psychicznego. Po to, by w parze z nieustannym poczuciem pokory szła zarazem wiara, iż krok za krokiem świat da się zawojować pod względem sportowym, i by nie zwariować od sukcesów. Te prawdziwe wciąż przed nim…