Henryk Latocha: Cudu nie było

 

Czym przede wszystkim różni się aktualna reprezentacja Polski od tej, w której pan występował?
Henryk LATOCHA: – Trudno to porównać. Grałem w drużynie, która walczyła o awans do finałów mistrzostw świata Meksyk ’70 i zabrakło nam jednego punktu. Mieliśmy w grupie Bułgarię, Holandię i Luksemburg, z którym na inaugurację rozgrywek wygraliśmy w Krakowie 8:1, a pięć bramek zdobył w tym meczu Włodek Lubański.

Henryk Latocha. Fot. Dorota Dusik

Z Holandią na wyjeździe przegraliśmy 0:1 tracąc gola w 89 minucie, ale w rewanżu wygraliśmy 2:1. Natomiast w Bułgarii, gdzie nie grałem, przegraliśmy 1:4, a u nas wygraliśmy 3:0. Przy tym równym bilansie decydujący okazał się remis Bułgarów w Holandii i to Bułgarzy pojechali do Meksyku.

Trochę żałuję, że przed tym naszym wyjazdowym meczem w Bułgarii trener Górnika Zabrze Geza Kalocsay zadecydował, że nie pojadę na zgrupowanie. Choć byłem zdrowy wypisano mi L-4, a kierownik drużyny Marian Olejnik, zakomunikował mi, że mam zostać i trenować w klubie. Nie miałem więc żadnego wpływu na ten wynik w Sofii, a moje miejsce zajął wtedy w drużynie narodowej Antek Piechniczek.

Ale wracając do pytania o to czym się różni aktualna reprezentacja od tej, w której ja grałem, powiem tak. W tamtych latach reprezentacja opierała się na zawodnikach ze śląskich klubów. Na przykład przeciwko Holandii na Stadionie Śląskim w wyjściowej jedenastce wybiegli razem ze mną: Hubert Kostka, Zyga Szołtysik i Włodek Lubański z Górnika Zabrze, Jasiu Wraży i Zygmunt Schmidt z GKS-u Katowice, Zyga Anczok, wtedy jako zawodnik Polonii Bytom oraz Joachim Marx i Eugeniusz Faber z Ruchu Chorzów.

Trener Ryszard Koncewicz uzupełnił skład Bolesławem Szadkowskim z ŁKS Łódź i Kazimierzem Deyną z Legii Warszawa. To najlepiej świadczy o sile śląskiej piłki z tamtych lat, w których Górnik jak równy z równym walczył z najlepszymi drużynami Europy o czym świadczy nasz awans do finału Pucharu Europy Zdobywców Pucharów w 1970 roku.

Jest więc co wspominać na spotkaniach w Klubie Wybitnego Piłkarza Śląska i podczas meczów Górnika, na które „stara gwardia” chętnie zagląda. Z Oślizłą, Banasiem, Anczokiem i Kowalskim widujemy się regularnie, a Kostka, Gomola czy Szaryński pojawiają się co jakiś czas.

Jak oceni pan grę biało-czerwonych w Jerozolimie?
Henryk LATOCHA: – Cudu nie było, choć na początku byłem bardzo zaskoczony tym, że nasza drużyna ruszyła do tak śmiałych ataków. Przypomniał mi się wtedy mecz Izrael – Austria z marca, bo wtedy Austriacy też zaczęli bardzo ofensywnie i nawet strzelili gola w 8 minucie, ale później nie wykorzystali kilku znakomitych okazji i nadziali się na kontry. Eran Zahavi strzelił im 3 gole, a Moanes Dabour dorzucił czwartego. I choć na koniec Marko Arnautović zdobył jeszcze swoją drugą bramkę to Austriacy przegrali 2:4. My też szybko zaczęliśmy atakować. Z dystansu uderzali Grzegorz Krychowiak i Piotr Zieliński, a po dobitce Sebastiana Szymańskiego wywalczyliśmy rzut rożny i udokumentowaliśmy przewagę.

Krychowiak wykazał się intuicją, ale później zaczęliśmy marnować swoje szanse. Gdy piłka po strzałach Przemysława Frankowskiego i Krzysztofa Piątka mijała cel zacząłem się zastanawiać czy to Polska jest tak silna, czy Izrael tak słaby? Przecież po wolnym pośrednim i strzale Zielińskiego byliśmy blisko podwyższyliśmy prowadzenia, a bardzo dobrze spisujący się młody Szymański zmarnował jeszcze sytuację sam na sam.

Było więc dobrze, ale brakowało kropki nad „i”. Postawił ją zaraz po przerwie, po kolejnym rzucie rożnym, Krzysztof Piątek. Jednak wtedy, kiedy już powinno być „po meczu” przestaliśmy grać.

Czego zabrakło zespołowi Jerzego Brzęczka w ostatnich 30 minutach?
Henryk LATOCHA: – Na pewno nie był to brak sił, ale wydaje mi się, że wkradło się za duże rozluźnienie. Zmiany, na które zdecydował się Jerzy Brzęczek niczego nie wnosiły do gry, a nawet można powiedzieć, że dobrze funkcjonujący zespół przez te roszady stracił swój rytm.

Wojciech Szczęsny musiał się więc wykazywać i pokazał wysoką formę, ale w 88 minucie nie był w stanie nic zrobić po ekwilibrystycznym strzale. Dobra obrona z filarem Kamilem Glikiem na czele dość pechowo straciła więc gola.

Robert Lewandowski, który późno wszedł na boisko miał problemy, żeby dopasować się do tego co gra drużyna i dopiero w ostatniej akcji oddał groźny strzał i wykonał jeszcze minimalnie niecelną dobitkę. Mimo to nasze zwycięstwo było w pełni zasłużone i potwierdziliśmy, że zasługujemy na pierwsze miejsce w tej grupie.

A na co nas stać w finałach Mistrzostw Europy?
Henryk LATOCHA: – To na razie jest pytanie bez odpowiedzi. Nasi rywale w grupie eliminacyjnej nie byli z najwyższej półki. To, że zajęliśmy w tej stawce pierwsze miejsce daje nam jednak dobrą pozycję wyjściową do losowania i z tego trzeba się cieszyć.

Jestem też zadowolony z tego, że z dobrej strony pokazali się najmłodsi na boisku Sebastian Szymański i Krystian Bielik. Zresztą Piotr Zieliński i Przemysław Frankowski też nie są starzy, ale mają już duże międzynarodowe obycie, a najbardziej doświadczony w drugiej linii Grzegorz Krychowiak ma 29 lat. Dzięki temu nasza pomoc to taka mieszanka młodości z obyciem i rutyną. Te wszystkie spostrzeżenia dotyczą jednak postawy polskiej drużyny w meczu z Izraelem, ale uważam, że kolejni nasi rywale, z tym najbliższym czyli Słowenią na Stadionie Narodowym, postawią wyższe wymagania.

To będzie jednak mecz na pełnym luzie, już bez żadnej presji punktowej, a uwaga kibiców będzie się w nim koncentrowała na Łukaszu Piszczku. Chłopak z Goczałkowic przez Gwarek Zabrze wyruszył w piłkarski świat.

Gdy trafił do Herthy Berlin był napastnikiem, ale tam został przekwalifikowany na prawego obrońcę i na tej pozycji osiągnął największe sukcesy z Borussią Dortmund sięgając dwa razy po mistrzostwo i puchar Niemiec oraz grając 65 razy w reprezentacji Polski. Zasłużył na szczególne pożegnanie i taki mecz jak ten ze Słowenią jest ku temu bardzo dobrą okazją. A później już bez niego biało-czerwoni muszą przygotować się do kolejnych spotkań o stawkę z bardziej wymagającymi rywalami.


Czytaj jeszcze:

Skandal w Jerozolimie