Antarktyda, Arktyka, Spitsbergen czy Bałtyk. Dla niego to wszystko basen!

44-letni siemianowiczanin, na co dzień fizjoterapeuta, psycholog dziecięcy i wykładowca w katowickiej Akademii Wychowania Fizycznego, udowodnił, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwej do zrobienia. Wziął udział w zawodach w pływaniu w wodach okalających Antarktydę, która ma temperaturę 1 stopnia Celsjusza! Na starcie stanęło zaledwie 14 śmiałków z całego świata. Naziemiec przepłynął dystans w niespełna 15 minut. Zajął piąte miejsce. Najlepszy Był Bułgar Petyr Stojczew, pływak długodystansowiec, mistrz świata w pływaniu na otwartym akwenie i czterokrotny uczestnik igrzysk olimpijskich.

Jak się czuje człowiek, który dokonał rzeczy, która udała się tylko kilku osobom na świecie?
Leszek NAZIEMIEC: – Wspaniale. Dla mnie podróż na Antarktydę to było spełnienie marzeń, piękna baśń, która mogłaby jeszcze trwać.

Jak wyglądały zawody?
Leszek NAZIEMIEC: – Było mnóstwo przeszkód. Przede wszystkim finanse. Nie mam menedżera, pracuję, mam rodzinę i trudno było mi zebrać odpowiednią sumę. Potrzebowałem 35 tysięcy złotych. Najdroższy był statek, który musieliśmy wynająć, by dostać się z Punta Arenas 1000 km przez Cieśninę Drake’a na południe. 7 tysięcy złotych miałem od znajomych, resztę musiałem sam skombinować. Kłopotem była też sama podróż. Uciekł mi samolot w Madrycie. Cudem zdążyłem na statek. Na Antarktydzie natomiast długo mieliśmy problemy z pogodą. Nie było warunków do pływania. Kapitan się nie zgadzał, bo wiatr był zbyt duży, a i lodu też było za dużo. Siedzieliśmy i czekaliśmy na komunikat, że możemy się zbierać.

Podczas pobytu na Antarktydzie był czas by podziwiać jej surowe piękno. Fot. Ram Barkai

Nerwy i strach były ogromne. Każdy dzień przybliżał nas bowiem do klęski. Obawiałem się też o swoją formę. Myślałem sobie: jestem super przygotowany. Tylko że już w połowie drogi woda miała temperaturę 0 stopni Celsjusza, a ja trenowałem w wodzie o temperaturze kilkustopniowej, dalej na południe była jeszcze zimniejsza, bo -1,5. To zachwiało moją pewnością siebie. Potem mieliśmy trening w jednej z cieśnin, pięknej, bo z pingwinami. Przepłynąłem 200 m, czułem się dobrze i znów się uspokoiłem. Kolejnego dnia znów weszliśmy do wody i tym razem było źle. Wtedy już się jednak nie zastanawiałem. Powiedziałem sobie: jak będzie, tak będzie. A same zawody – po prostu wchodziliśmy czwórkami do wody i każdy płynął, ile miał sił.

I wreszcie przyszedł ten dzień…
Leszek NAZIEMIEC: – Przede wszystkim byłem wyspany i bardzo chciałem już wejść do tej wody. Tym oczekiwaniem byłem bardzo, ale to bardzo wyczerpany. Założenie miałem takie, że idę w trupa. Daję z siebie wszystko. Nie było innej opcji. W ogóle nie brałem pod uwagę, że nie wchodzę do wody, że odpuszczam. Byłem bardzo zdeterminowany. I udało się. Zająłem 5. miejsce, z bardzo dobrym czasem. Wygrałem z pływakami, którzy na basenie by mi dołożyli, ale w tamtych, trudnych warunkach po prostu pływali gorzej. Może fala mi pomogła, bo zrobiłem czas poniżej 15 minut. Miałem dzień foki.

Skąd w ogóle pomysł, by pływać w wodzie o temperaturze kilku stopni? Nie przyjemniej leżeć pod palmami i pluskać się w ciepłym morzu?
Leszek NAZIEMIEC: – Pewnie lepiej, ale ja jednak wybieram to pierwsze. A skąd się wzięło? Od zawsze biegałem. Początkowo truchtałem, ale z czasem przerodziło się to w maratony. Pierwszy maraton przebiegłem, mając 17 lat. Aby wziąć w nim udział, musiałem sfałszować datę urodzenia na zaświadczeniu lekarskim, bo strasznie chciałem pobiec w Maratonie Pokoju w Warszawie. W Polsce niewiele się wtedy organizowało takich biegów, więc zacząłem jeździć do Czech. Mam blisko, a tam odbywa się mnóstwo zawodów biegowych i powoli wsiąkałem w tamtejsze środowisko. W ogóle bardzo mi się tam podobało. Z czasem nauczyłem się języka i poznałem sporty niszowe, których tam jest mnóstwo, a u nas nikt ich nie uprawia.
Gdy przebiegłem sto maratonów, szukałem nowego wyzwania.

Próbowałem triatlonu, startując m.in. w zawodach Ironman, wziąłem też udział w Biegu Wazów na nartach biegowych. Potem jednak nie było śniegu i stwierdziłem, że uprawianie biegów narciarskich jest bez sensu. Wreszcie dowiedziałem się, że w Czechach organizowane są zawody w pływaniu w zimie. Podobno startuje w nich po kilkadziesiąt osób. Gdy zobaczyłem film w internecie, nie mogłem w to uwierzyć. Musiałem tam pojechać i zobaczyć na własne oczy. I to, co zobaczyłem było porażające. W zawodach startowali ludzie w różnym wieku i ścigali się na różnych dystansach. W Czechach sport ten ma ogromne tradycje. Pierwsze zawody odbyły się już przed wojną. Obecnie pływa tam około 700 osób. W Boże Narodzenie w Pradze natomiast rozgrywane są wyścigi w Wełtawie. Śmiałków dopinguje nawet dwa tysiące widzów. I postanowiłem spróbować, tym bardziej, że zawodnicy wychodzący z wody wyglądali w miarę dobrze.

Co to znaczy „w miarę dobrze”?
Leszek NAZIEMIEC: – Na początku niby nic im nie było, ale potem dostawali „trzęsionki”. Generalnie jednak dobrze znosili kąpiel w zimnej wodzie. I co ciekawe, czym byli starsi, tym lepiej znosili trudne warunki. Muszę podkreślić, że Czesi w odróżnieniu od nas bardzo dobrze pływają. Przypuszczam, że dlatego w Polsce bardzo dobrze rozwija się morsowanie, a nie zimowe pływanie. Wystarczy przecież wejść do wody i trochę postać. Z drugiej strony pamiętajmy, że morsowanie jest bardzo zdrowe. I tak się to zaczęło. Teraz mamy ekipę ze Śląska, Silesia Winter Swimming. Początkowo trenowaliśmy w niewielkim klubie Vytahy Nachod, a teraz jesteśmy zawodnikami klubu z Pragi. Regularnie bierzemy udział w zawodach. Klub płaci nam za przejazdy, noclegi i wyżywienie. Można powiedzieć, że jesteśmy zawodowcami.

Wcześniej miał pan styczność z pływaniem?
Leszek NAZIEMIEC: – Zawsze lubiłem wodę. Mój ojciec był starym wodniakiem. Jest współzałożycielem klubu żeglarskiego Hutnik na Pogorii, był też jednym z pierwszych Polaków – w latach 50. ubiegłego wieku – który jeździł na nartach wodnych. Często zabierał mnie na basen, byłem wodnym dzieckiem. Ale aż do dorosłości nie umiałem pływać kraulem. Więc jak wsiąknąłem w to „czeskie” pływanie, musiałem się nauczyć tego stylu. Poszedłem do trenera Leszka Małyszka ze Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Ćwiczyłem z młodzieżą gimnazjalną. Nie mogłem się oczywiście z nimi równać, bo oni trenowali po kilka godzin dziennie. I to był dla mnie cios. Sporym wyzwaniem było przetrwać trening. Trenowałem tak dwa lata, doskonaląc technikę.

A potem przyszły kolejne wyzwania?
Leszek NAZIEMIEC: – Na początku postanowiłem zmierzyć się z Kanałem La Manche. Niestety, nie udało mi się go przepłynąć, ale mogę stanąć z podniesionym czołem. Warunki były bowiem bardzo trudne. Stan morza 4, czyli fala z grzywami. Trzeba być bardzo dobrym pływakiem, żeby sobie z nimi poradzić. Do tego zniósł mnie prąd. ale mimo to walczyłem. Pilot dopiero powiedział mi, że jestem poza trasą, że moja walka nie ma sensu i żebym wszedł na łódź. Nie chciałem. Odparłem: zapłaciłem i chcę płynąć dalej. Wytrzymałem jeszcze godzinę. Myślę, że wyszedłem z honorem.
Niepowodzeniem się nie załamałem, ale wybierając kolejne zadania zwracałem uwagę na to, żeby mieć nad nimi kontrolę.

Tak w 2015 roku zrodził się pomysł na pokonanie wpław Bałtyku. Miała to być sztafeta – czterech pływaków, jeden na wodzie, trzech na statku, po godzinie zmiana – bo nikt do tej pory w ten sposób tego nie dokonał. Początek szedł dobrze. Kłopoty zaczęły się przy Bornholmie. Zmieniły się warunki. Zaczęło strasznie wiać. Było 7 może 8 w skali Beauforta, a prognozy były jeszcze gorsze. Wraz z lekarzem stwierdziliśmy, że to kończymy. W kolejnym roku już się jednak udało. To był pierwszy sztafetowy przepływ z Polski do Szwecji. W składzie sztafety przeważali Czesi. W Polsce nie mogłem znaleźć pływaków do tego wyzwania. Jak usłyszeli, że mają to zrobić w samych kąpielówkach i czepku, mówili: nie, nie.

Następna była wyprawa na Spitsbergen. Postanowiłem udać się za Krąg Polarny, bo okazało się, że w arktycznych wodach jest jeszcze pole do eksploracji. Praktycznie były tylko dwa przepływy godne uwagi. Jeden Anglika Lewisa Pugha, który przepłynął kilometr w Arktyce, oraz Lynne Cox, wielkiej sławy, która pływała w Cieśninie Beringa. Pokonała około czterech kilometrów. To spory wyczyn, ale jednak płynęła trochę bardziej na południu. Ja natomiast chciałem zrobić coś nowego i dlatego celem było przepłynięcie mili. Załatwiłem ekipę, jacht i dokonaliśmy tego.

Trudno było zorganizować taką wyprawę?
Leszek NAZIEMIEC: – Przygotowywaliśmy się dwa lata. Polska baza w Arktyce nie zgodziła się, żeby nam pomóc. Powiedzieli, że nie ma szpitala, nie ma transportu i nie podejmą się tego. Pomógł nam kapitan Jerzy Różalski. Powiedział, że zawiezie nas tak wysoko, jak chcemy. Oprócz mnie w wyprawie wzięli też udział koledzy i koleżanka z klubu Silesia Winter Swimming. Zaprosiliśmy Rama Barkaia z RPA, ambasadora tej dyscypliny na świecie. Po kolei wchodziliśmy do zimnej wody i pokonywaliśmy umówiony dystans. To było coś.

I wtedy świat o panu usłyszał…
Leszek NAZIEMIEC: – Tak, Bo z tego wyczynu pojawiły się newsy w Norwegii i w prasie angielskojęzycznej. To był sukces. Wtedy też Rama postanowił się zrewanżować za Arktykę i zaprosił mnie na wyjazd na Antarktydę.

Czym się różni pływanie w wodach Arktyki i Antarktydy? To i tu woda jest zimna.
Leszek NAZIEMIEC: – To nie jest to samo. Po pierwsze inne są zagrożenia. W Arktyce niewskazane jest startować z lądu, bo na nim niedźwiedzie polarne są bardzo szybkie. I nie mają respektu. Jeśli są głodne, zaatakują człowieka. W wodzie już tak groźne nie są, bo są zdecydowanie wolniejsze. Oczywiście, pływają szybciej od człowieka, bo około 8 km/h, ale uciekając płynę około 5 km/h, więc mając blisko łódkę, mam szansę im uciec. Na Antarktydzie największym zagrożeniem są natomiast lamparty morskie. One pływają 40 km/h i nie ma żadnych szans na ucieczkę. Do tego atakują z głębin, więc ich nie widać. A mogą być bezwzględne. Ważą około 600 kg i atakują jak torpeda. Z drugiej strony podpływają do ludzi i się z nimi bawią. Zawsze trzeba jednak pamiętać, że to drapieżniki.

Byliście zabezpieczeni, by zminimalizować ryzyko wypadku?
Leszek NAZIEMIEC: – Myślałem, że będzie to lepiej wyglądało. Na Antarktydzie każdy z zawodników miał tzw. zodiaka, czyli wzmocniony ponton z silnikiem oraz kogoś do asekuracji. Na statku byli też przyrodnicy z lornetkami, którzy obserwowali morze. Nikt natomiast nie miał broni i szczerze mówiąc gdyby nastąpił atak lamparta morskiego, nie było żadnej szansy obrony. Musieliśmy uwierzyć, że będzie dobrze. W Arktyce natomiast mieliśmy jacht i strzelby. Było zatem bezpieczniej. Ale emocje związane ze startem były tak duże, że w ogóle nie myślało się o niebezpieczeństwach.

Pamięta pan swoje pierwsze wejście do zimnej wody?
Leszek NAZIEMIEC: – Oczywiście. Kompletna tragedia. Gdy wyszedłem stwierdziłem, że jest super i nic złego się nie dzieje. Było mi ciepło, więc się nie ubrałem. To był błąd. Hipotermia błyskawicznie dała o sobie znać. Czułem się bardzo źle, a do tego nabrałem lęku przed wejściem do zimnej wody. Gdy pojechałem na zawody do Czech, długo nie mogłem się przemóc. Wszyscy byli dawno w wodzie, a ja wciąż stałem na brzegu. Minęło sporo czasu zanim pozbyłem się tego lęku. Nic z twardziela, ale walka z samym sobą.

Jak wyglądają przygotowania do takich zawodów?
Leszek NAZIEMIEC: – Przede wszystkim jest trening pływacki. Pływam sześć razy w tygodniu. Jeden trening jest długi, trwa około 5-6 godzin i odbywam go raz w tygodniu. Ze względu na obowiązki zdarza mi się, że pływam nocami. W inne dni pracuję nad techniką i siłą. Pływam wtedy krótkie odcinki. Generalnie zajęcia są zróżnicowane.

Potrafię przepłynąć całą noc. Drugi element to trening w zimnej wodzie. Przed wyjazdem na Antarktydę było ciepło, więc trenowałem w mroźni. Zrobiłem 12 takich treningów. Po prostu siedziałem w kontenerze z zimną wodą. Na pierwszych zajęciach spędziłem w wodzie 15 minut, w pozostałych po 20 minut. Robiłem tak trzy razy w tygodniu. Gdy natomiast jest mroźna zima, trzy lub cztery razy w tygodniu pływam w stawie. Nie można też zapomnieć o biegach i treningu w siłowni, pod kątem pływania. W treningu pływackim jest też dużo rozciągania. Raz w tygodniu chodzę na jogę, która jest pod tym względem doskonała.

Dla kogo jest zimowe pływanie?
Leszek NAZIEMIEC: – Ten sport może uprawiać prawie każdy. Nie jest on wskazany dla osób, które mają problemy z sercem i nadciśnieniem. Podczas zimowego pływania występuje hipotermia, może wówczas wystąpić nierówny rytm serca. Dla reszty, jeśli robi się to umiarkowanie, pływanie w zimnej wodzie jest zdrowe. Jeśli natomiast ktoś chce zrobić kolejny krok, powinien robić to bardzo ostrożnie. Na wyrobienie sobie odporności potrzeba kilku lat.

A największe zagrożenia?
Leszek NAZIEMIEC: – Zdecydowanie hipotermia. Odmrożenia palców oczywiście też są, zwłaszcza gdy się przesadza w pierwszych latach i wszyscy to przeszliśmy, ale nie są one takie jak np. u himalaistów. Nie ma zgorzeli, zakażeń. Po prostu ma się zaburzenia czucia. Po kilku miesiącach przechodzi. Z hipotermią trzeba bardzo uważać. Gdy człowiek znajdzie się w takim stanie, nie potrafi myśleć krytycznie. Myśli, że jest mu dobrze, że jest fajnie, że czuje się ekstra, że może więcej… A tymczasem wychłodzenie organizmu postępuje i może się skończyć śmiercią. Jeśli jednak szybko się wyjdzie z wody, ubierze i pójdzie do ciepłego pomieszczenia, będzie dobrze.

Był pan blisko takiego stanu?
Leszek NAZIEMIEC: – Raz, podczas przepływu na Odrze, trochę pogoda nam spłatała figla. Początkowo było ciepło, ale gdy weszliśmy do wody nagle zrobiło się bardzo zimno. Temperatura wody była bliska 0 i zamarzała. A myśmy cały czas pływali. Za długo. O mało nie przekroczyliśmy granicy. Wydaje mi się jednak, że byliśmy na tyle świadomi zagrożenia, że je jeszcze kontrolowaliśmy. Pamiętam, że wtedy też zawiodło zabezpieczenie. Mieliśmy do dyspozycji trzy motorówki, ale tylko w jednej odpalił silnik. Wyciągnęliśmy wnioski i od tamtego momentu po pierwsze, drugie i trzecie najważniejsze jest bezpieczeństwo.

Co należy zrobić po wyjściu z zimnej wody?
Leszek NAZIEMIEC: – Ważne, żeby nie wskoczyć od razu do ciepłej. Występuje wtedy zjawisko nazywane „after drop”. Zbyt szybko uwalnia się zimna krew z kończyn. Płynie w kierunku serca i obniża temperaturę krwi w sercu. Jest to niebezpieczne dla życia. Lepiej spokojnie się dogrzać w pozycji półleżącej i leżącej. Koce, termofory, ciepłe butelki, ale tylko na tułów, żeby nie rozgrzewać kończyn. Jeśli mamy hipotermię, nie wolno pić ani jeść gorących rzeczy, bo można się udławić. Trzeba poczekać.

A zanieczyszczenie wody nie przeszkadza? Pływa pan w Wiśle, Odrze, jeziorach, które nie należą do zbyt czystych.
Leszek NAZIEMIEC: – Wisła ma różne odcinki. Przy Goczałkowicach jest jeszcze czysta. Dalej jest fatalnie. Przy ujściu Pszczynki jest wręcz koszmarnie. Niby w internecie jest napisane, że jest czysta, że kopalnie nic nie robią, ale czuć ścieki komunalne i solankę. Źle jest też przy kaskadach Górnej Wisły. Są tamy, a one działają jak osadniki więc i występują zanieczyszczenia. Za Krakowem Wisła robi się czysta i jest super.

Jakie są zatem korzyści z pływania zimowego?
Leszek NAZIEMIEC: – Hartowanie organizmu. Należy jednak pamiętać, że w pierwszym roku tych zmian się nie widzi, a często jest… jeszcze gorzej, bo człowiek nie ma odporności. W drugim i trzecim roku jest znaczna poprawa. Nie miałem infekcji od wielu lat. Jeżeli coś złego się zaczyna rozwijać, bardzo szybko przechodzi. Odporność jest dużo większa.

Podczas pobytu na Antarktydzie był czas by podziwiać jej surowe piękno. Fot. Ram Barkai

Jakie są ludzkie granice w tak ekstremalnym pływaniu?
Leszek NAZIEMIEC: – Myślę, że możliwe jest przepłynięcie 5 kilometrów. Konsultowałem to z pływakami i wszyscy się z tym zgodzili. Obecnie wyczynem jest pokonanie mili, dwóch kilometrów, ale przy odpowiednim treningu i sprzyjających warunkach można zrobić te 5 kilometrów. W ogóle jeśli chodzi o przepływy sportowe, jesteśmy na początku drogi. Jest jeszcze masa rzeczy do przepłynięcia. Nie jest tak, jak w górach. W nich wszystkie najwyższe szczyty i najtrudniejsze drogi są już zrobione.

Co pan szykuje w kolejnych sezonach?
Leszek NAZIEMIEC: – Muszę iść grubo. Mam rekordowe przepływy w Arktyce i na Antarktydzie, teraz więc czas na góry. Dlatego chcę pokonać jezioro Titicaca w Andach. Położone jest na 4000 m n.p.m. i praktycznie nie zostało jeszcze przepłynięte. Lynne Cox przepłynęła dużą zatokę i było to 16 km. Nigdzie nie potrafię znaleźć temperatury wody, jaką miała, ale przeciętnie dla Titicaca wynosi ona od 11 do 14 stopni. Muszę też pamiętać, że na wysokości 4 tysięcy znacznie mniej jest tlenu. Mogę sobie wyobrazić, że jestem w stanie pokonać więcej niż 10 mil. Chcę to zrobić w grudniu 2019 roku. Pojechaliby ze mną Tomasz Woźniczka, dokumentalista, który nakręci film, doktor Michał Starosolski oraz moja żona.

Od jakiegoś czasu wraz z Łukaszem Traczem robimy „Odyseję wiślaną”. W kilku etapach chcemy przepłynąć całą Wisłę, 1050 km. Liczę, że w tym roku ją skończymy. W przyszłości zamierzam też zrobić dziewicze Morze Yukon na Alasce. Przepłynąć 2000 km to byłoby coś. Na razie to jednak tylko marzenia.

 

Na zdjęciu: Leszek Naziemiec jest jednym z niewielu, dla którego zimne wody Antarktydy są jak ciepłe morze, a lodowe bryły jak palmy.