Smyła: Musimy pisać nową historię

Minęło osiem tygodni, odkąd objął pan Koronę. Czy był to dla pana najtrudniejszy dotąd czas w roli trenera?
Mirosław SMYŁA:
– Licząc w godzinach – na pewno tak, choć wiadomo, że one nie zawsze muszą przekładać się na jakość. Zachowując proporcję lig, podobnie było też wiosną w Suwałkach, kiedy rzutem na taśmę uratowaliśmy się przed spadkiem. Mogę powiedzieć, że tak jak zawodnik musi wdrożyć się do pewnych obciążeń, by je potem tolerować, tak dla mnie 7-tygodniowy pobyt w Wigrach okazał się takim okresem przygotowawczym do pracy w Koronie.

Pierwszy angaż w ekstraklasie to dla każdego trenera zwieńczenie pewnego etapu w życiu. Był w ogóle moment, by się tym nacieszyć?
Mirosław SMYŁA:
– Okresem mieszanych uczuć był tydzień przed rozpoczęciem pracy, gdy dowiedziałem się, że mam objąć drużynę i zaproszono mnie, by już na żywo obserwować mecz z Wisłą Kraków. Nie chcę powiedzieć, że radość i splendor łączyły się wtedy ze strachem, ale na pewno – świadomością wielkiej odpowiedzialności. Od pierwszej godziny pracy w klubie był już jeden wielki kocioł. Trzeba było kompletować sztab szkoleniowy. Szybko dogadać się z osobami, które już w nim są. Spróbować jak najlepiej poznać zawodników, co stanowiło nie lada wyzwanie. To przysparzało nie tyle dodatkowych problemów, ile obszarów, w których trzeba było popracować. Z perspektywy czasu – debiut przypadł na wyjazd do Gdańska, ale fajnie, że kilka dni później „napatoczył” nam się mecz z Zagłębiem Lubin w Pucharze Polski. Mogliśmy przejrzeć szerszą kadrę zespołu. Z tego przeglądu kadr wyłoniła się ekipa, która dała radę pokonać Śląsk Wrocław. Następne tygodnie pokazały, że nie będzie tak łatwo. Zderzenie z rzeczywistością było bolesne. Sromotna porażka w Łodzi dała nam mocno do myślenia.

Potem nastąpiła reprezentacyjna przerwa.
Mirosław SMYŁA:
– Po niej, w spotkaniu z Wisłą Płock stanowiliśmy zespół, który mógł się pokusić o zdobycz bramkową i punktową. Nie wyszło. W Gliwicach rozegraliśmy z kolei bardzo dobre zawody. W obu ostatnich meczach – z Piastem i Zagłębiem Lubin – stwarzaliśmy sytuacje, byliśmy konkretni w defensywie i ofensywie. Dobrze, że strzeliliśmy Zagłębiu gola i wygranej już nie wypuściliśmy, ale to tak naprawdę początek zmian. Mamy takie motto, że tworzymy nową Koronę. Można wspominać „Bandę Świrów”, bo to wspaniała historia, ale my musimy pisać swoją. To już zupełnie inni zawodnicy, inny jest też moment dla klubu.

Prowadzenie drużyny w ekstraklasie mocno różni się od pierwszej czy drugiej ligi?
Mirosław SMYŁA:
– Niezależnie od tego, czy operujesz prezydenta, czy przeciętnego Kowalskiego, musisz w identycznym stopniu zadbać o higienę swojego stanowiska pracy. Jeśli trener w drużynie trampkarzy się szanuje, to za każdym razem będzie przygotowywał się do zajęć jak najbardziej profesjonalnie. To obowiązek. Różnice jednak muszą być. Wszyscy spędzają w klubie więcej czasu, mają więcej obowiązków. Zawodnicy legitymują się już określonym CV, częstokroć bogatym, same ich kontrakty obligują do większej odpowiedzialności. To „samochody” bardziej luksusowe niż te w pierwszej czy drugiej lidze, zatem inna siłą rzeczy jest obsługa. OC jest to samo, ale AC – zupełnie inne, bo też mowa o nieporównywalnych budżetach.

Czasem mówi się, że paradoksalnie im wyżej, tym trenerom bywa łatwiej, bo na niższych szczeblach muszą robić wszystko, a w ekstraklasie obowiązki rozkładają się na większą liczbę ludzi.
Mirosław SMYŁA:
– Chyba rozumiem, dlaczego w Anglii to stanowisko określa się jako menedżer, a nie trener. Wiele jest rzeczy niewidocznych dla szerszej publiczności, ale widocznych w środku. To zarządzanie zasobami ludzkimi. Więcej jest członków sztabu, bo i więcej pracy do wykonania – bardziej uszczegółowionej. Więcej jest rąk do pracy, ale i odpowiedzialność za tę wykonaną pracę – też większa. W ekstraklasie jest też zupełnie inna medialność niż choćby szczebel niżej. Te wszystkie konferencje, wywiady, spotkania, wystąpienia… Trzeba mieć nad tym pieczę, umieć operować na tym obszarze. Tej wiedzy się nie nabędzie na kursach.

Trzeba się mocniej gryźć w język?
Mirosław SMYŁA:
– Na pewno jest się osobą bardziej publiczną, analizowaną na wszelkiego rodzaju sposoby. Trzeba się trzymać jednej zasady – nie trzeba się gryźć w język, jeśli jest się sobą. I w tych bardzo trudnych momentach, których dotąd w Kielcach miałem w nadmiarze, i w tych łatwiejszych, których było znacznie mniej. Należy ważyć słowa, nawet mowę ciała, bo przecież jest się filmowanym, ale nie wychodząc przy tym poza ramy swojego charakteru.

Gdy spogląda pan za ramię i przypomina sobie pierwszą pracę, w Orle Psary-Babienica, podjętą jeszcze w roli grającego trenera, to jeszcze bardziej docenia pan miejsce, w którym jest dziś?
Mirosław SMYŁA:
– To nie podlega dyskusji. Pamiętam obracanie lamp na masztach w Psarach, by przeprowadzić wieczorny trening z chłopakami, którzy przyjechali z pracy. Pamiętam, jak teściowa szyła mi pierwszą drabinkę koordynacyjną, bo nigdzie nie szło jej dostać. Pamiętam, gdy moi koledzy na tokarkach toczyli gryfy, abyśmy mieli jakieś ciężary do dźwigania na treningach. One potem zardzewiały od wilgoci, brudziły ręce. Pamiętam, jak przez kilka miesięcy woziłem w aucie na treningi czterech zawodników. A to wszystko za kilka złotych. Moja pierwsza pensja wynosiła 1200 złotych, połowa szła na dojazdy. Dzięki temu stwardniałem. Nie mam problemów z organizacją zajęć. Gdy ktoś mi czasem mówi, że to czy tamto jest kłopotem, to ja się z tego śmieję i odpowiadam, że chyba żartuje, bo dla mnie to pryszcz. Jest też druga strona medalu: długo trzeba było czekać, a przecież wielu trenerów nigdy nie doczeka się takiego miejsca pracy, jakie dziś mam. To zwieńczenie długiego okresu bycia trenerem pracującym na różnych poziomach – i z różnym skutkiem. W Kielcach skupiam się na kolejnym zadaniu do wykonania. Nie ukrywam, że fajnie jest mieć do dyspozycji piękne treningowe boisko, pielęgnowane codziennie, wyglądające jak stół bilardowy. I otoczone opieką przez gospodarza, który dopytuje, jak wymalować linie, by wytyczyć strefy, z których będziemy potem korzystać. Miło patrzeć na podjeżdżające busy ze sprzętem, dzięki czemu 40 minut wcześniej wszystko jest poustawiane według planu. Zawodnicy od stóp do głów prezentują się jednolicie, nie trzeba ich nieustannie badać, bo są świadomymi profesjonalistami. To wszystko daje trenerowi ogromną przyjemność. Kiedyś w drodze na mecz dostawało się wodę mineralną – gazowaną, w szklanej butelce – a do tego bułkę z kawałkiem kiełbasy. Teraz w szatni pojawia się profesjonalny catering. Przychodzi mi też do głowy mała anegdota z minionej soboty.

To znaczy?
Mirosław SMYŁA:
– Przed domowymi meczami jesteśmy zgrupowani w hotelu. To 15-20 minut na piechotę od stadionu. Chciałem, byśmy zrobili sobie na spotkanie z Zagłębiem spacer, ale dowiedziałem się, że nie wolno. Wszystko jest produktem, musi być poprawnie i wedle określonych zasad sprzedawane, dlatego podjechaliśmy autobusem, co jest filmowane i potem pokazywane w różnych mediach. Ja szedłbym pieszo, zaoszczędził na autobusie i może dzięki temu kupił jakiś kolejny gadżet pomocny w treningach. Dlatego, jeśli ktoś to widzi i się dziwi, to musi mieć świadomość, że to nie jakaś organizacyjna „sodówa”, a zasady, których trzeba przestrzegać. Nie wolno jeść rękami przy stole w 4-gwiazdkowym hotelu. Jesteśmy aktorami tego widowiska. Ono bywa różne, raz dobre, a raz nie, ale w Hollywood też zdarzają się filmy drogie i kiepskie bądź tańsze i dobre, Te wszystkie drobne pozasportowe rzeczy pomagają zawodnikom, by szybciej odnaleźć się za granicą, ale to tylko dodatki. Najważniejsze i tak jest boisko.

Stara się pan powoli lepić tę drużynę na docelowy kształt, jaki chciałby pan uzyskać? Czy też żyjecie z tygodnia na tydzień, by tylko jakieś punkty wpadły na konto i pozwoliły poprawić – obecnie przedostatnią – pozycję w tabeli?
Mirosław SMYŁA:
– To trudne pytanie. Rozgrywki trwają, w zakresie personalnych zmian możemy się obracać tylko w obszarze klubu, czyli kadry pierwszej drużyny, rezerw, grup juniorskich. Na dwa ostatnie mecze do składu wskoczył Argentyńczyk Andres Lioi, który co prawda trenował z zespołem, ale grał tylko w trzecioligowych rezerwach. To był jego debiut w wyjściowym składzie w ekstraklasie. Wychowanek Piotrek Pierzchała stał się podstawowym środkowym obrońcą. Szkoda, że wypadł z powodu kontuzji. Rotacje są wśród młodzieżowców. Szukamy rozwiązań na pozycji napastnika. Działamy doraźnie, ale oczywiście chcemy się rozwijać jako zespół. Nie możemy żyć z dnia na dzień, nie mając planu na to, jak chcemy grać za trzy tygodnie. Bo musimy grać my – a nie tylko odnosić się na boisku do tego, co zaproponuje przeciwnik. Małymi krokami staramy się budować naszą tożsamość piłkarską. Musimy też dbać o naszą młodzież – uzdolnioną, ale stal potrzebującą dużego wsparcia szkoleniowego. Wprowadzamy pewne kwestie, których na zewnątrz nie widać. Realizujemy je w ramach swojej bieżącej pracy. Ktoś powie, że dodatkowo, ale ja odpowiadam, że po to, by za trzy-cztery miesiące mieć mniejszy problem w zakresie doboru zawodników i próby wypromowania tych, których mamy w klubie. W Suwałkach też zdążyłem spojrzeć na to, jak funkcjonuje młodzież; jak jest szkolona. Byłem tam tylko siedem tygodni, ale to nie ma znaczenia. Chyba każdy trener ma taką naturę, że lubi coś po sobie pozytywnego zostawić. Jednemu to wychodzi, innemu nie. Ktoś może zmienić strategię i historię klubu jak Johan Cruijff w Barcelonie. Górnolotny przykład, ale jakieś wzorce trzeba mieć. I dbać o swój klub. Bo za to nam płacą.

Dietmar Brehmer to asystent Kosty Runjaica w Pogoni Adrian Siemieniec – II trener Jagiellonii, Tomasz Stranc – trener przygotowania fizycznego Piasta, a Mirosław Smyła prowadzi Koronę. Wspólnym mianownikiem waszych CV jest Rozwój Katowice. Co ten klub w sobie miał?
Mirosław SMYŁA:
– Najwyraźniej płynie tam jakieś źródełko, pomagające piłkarzom i trenerom. Jeśli się z niego napiłem i to daje teraz efekty, to tylko się cieszę. Konrad Nowak czy Przemek Szymiński zagrali w ekstraklasie, nie wspominam nawet o Arku Miliku, a rozwijają się kolejni zawodnicy, kolejni trenerzy. Smutne jest to, że ten klub nie może funkcjonować dalej tak, jak przez wiele lat. To nie do pomyślenia, że dziś Rozwój działa nie na Zgody 28, a na boisku ze sztuczną nawierzchnią i małym pomieszczeniem „Kolejarza”. Skoro zaniedbujemy takie kluby, to jesteśmy niepoważni. Gdyby nie Rozwój, może nie byłoby wielkiego Arka Milika? I nie byłoby historycznej wygranej z Niemcami? Jest mi przykro, bo w Rozwoju spędziłem łącznie pięć ważnych w moim życiu trenerskim lat. Żal klubu, ale wiem, że ci ludzie nie odpuszczą, a będą walczyć o przyszłość i w jakiejś perspektywie wrócą do seniorskiej piłki. Liczę też, że w Katowicach ktoś pójdzie po rozum do głowy. Uświadomi sobie, że lepszego i tańszego wychowania niż poprzez sport i tego typu kluby, nikt jeszcze nie wymyślił.

Siemieniec jako II trener awansował z Jagiellonią do europejskich pucharów, Stranc sięgnął z Piastem po mistrzostwo Polski, a czy dla Mirosława Smyły największym sukcesem na trenerskiej drodze byłoby utrzymanie Korony w ekstraklasie?
Mirosław SMYŁA:
– Nie ma się nawet co nad tym zastanawiać. Tak, to jest pewne. Czuję ten plecak z bagażem odpowiedzialności. To duże wyzwanie.

Na zdjęciu: Mirosławowi Smyle pozostaje mieć nadzieję, że najgorsze już za nim i jak najczęściej będzie miał okazję do manifestowania radości przed kielecką publiką…