Z drugiej strony. Kilka cegieł na placu budowy

No i zakończyliśmy kilkunastodniowy maraton z Ligą Narodów, podczas którego można było albo skakać co wieczór po telewizyjnych kanałach, albo też urządzić sobie mały… tour po kontynencie.


Korzystając z przystępnych cen biletów i odległości samochodowo nieekstremalnych, dało się na przestrzeni niecałego tygodnia zwiedzić kilka europejskich stolic, a na dokładkę zobaczyć na żywo gole strzelane przez takie gwiazdy, jak Harry Kane, Kevin de Bruyne, Gavi, Robert Lewandowski czy Kylian Mbappe.

Począwszy od Pragi, przez Monachium, Brukselę, Wiedeń, a na Warszawie skończywszy, widziałem za to tylko jedno zwycięstwo gospodarzy. Zgadza się – naturalnie, że Belgii z Polską, przy okazji którego naszła mnie refleksja, że pokolenie osób urodzonych w latach 90. – „millenalsów”, jak to się ładnie mówi – nie pamięta wyjazdowego zwycięstwa kadry z rywalem z topu w meczu o stawkę. Ironicznym ukoronowaniem tej niemocy jest fakt, że niektórzy naprawdę miło – serio, serio! – wracają do stylu, w jakim za Adama Nawałki poniesiona została porażka 1:3 z Niemcami we Frankfurcie. Pod wodzą Jerzego Engela ogrywaliśmy spektakularnie Ukrainę czy Norwegię, ale to nie są i nigdy nie były światowe potęgi. Zawsze dawali nam w kość Anglicy. Za Leo Beenhakkera wygraliśmy ze słabą wtedy Belgią, tłukliśmy się z Portugalią, lecz wyszło z tego nie zwycięstwo, a remis 2:2. Taki jak przed niespełna tygodniem w Rotterdamie, gdy biało-czerwoni byli z jednej strony bliscy pokonania Holandii, a z drugiej – mimo dwubramkowego prowadzenia i tak mogli przegrać. Dlatego z zazdrością możemy zerkać na Węgrów, o których zresztą piszemy w dzisiejszym „Sporcie”. Liderują niesamowicie silnej i atrakcyjnej grupie, a wtorkowe 4:0 w Anglii mówi samo za siebie i dowodzi, jak rozwija się kadra Madziarów, z którą przecież przed rokiem wygraliśmy wyścig o miejsce w barażach na mundial.

Tego, że nasza kadra się rozwija, stwierdzić z pełną stanowczością nie sposób. Od dłuższego czasu – w zasadzie początku kadencji Paulo Sousy, notabene zainaugurowanej remisem 3:3 w Budapeszcie – zasiadając do meczów reprezentacji Polski nie potrafię odgonić od siebie wrażenia, że bezustannie patrzę na plac budowy. Czerwcowa odsłona Ligi Narodów na pewno pomogła w tym, by pewne cegły zaczęły wspólnie przypominać już jakąś konstrukcję. Kiwior, Zalewski, Żurkowski – jeszcze kilkanaście dni temu być może wzruszylibyśmy ramionami, a teraz stali się ważnymi ogniwami tej drużyny. Cieszy, że wymieniamy teraz ludzi, którym generalnie piłka przy nodze nie przeszkadza; bo jakoś do grona tych wszystkich euforycznie reagujących na Góralskiego i jego kolejne wślizgi trudno mi się zapisać, nawet gdy rywali czasem zaboli.

Zaboleć też niektórych z nas mogło delikatnie, gdy grupka kilkuset (200? 300?) kibiców belgijskich była we wtorek głośniejsza od 56 tysięcy Polaków. Zwiedzając Europę, patrząc na tamtejsze stadiony i porównując je potem ze stołecznym PGE Narodowym – zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz – można doświadczyć wizualnej dumy. Po brukselskim Heysel czy wiedeńskim Praterze czuć już, że były arenami ważnych wydarzeń na Euro, lecz -naście czy wręcz -dzieścia lat temu. Z Austrii na polski grunt na pewno natychmiast przeszczepiłbym za to atmosferę trybun. W Warszawie to pełen piknik, którego dopełnieniem są komunikaty zamieszczane na telebimach, podpowiadające, kiedy coś zaśpiewać, kiedy wykrzyczeć, a kiedy i z jaką częstotliwością klasnąć w dłonie. Ale kolejny zarząd PZPN chyba można zrozumieć za tę chęć pełnej piknikowej komercjalizacji reprezentacyjnego dnia meczowego i porzucenie pomysłu dogadania się z grupami kibicowskimi, które łączą w sobie wiele cech i niestety bywa też, że pewną roszczeniowość. Tak czy inaczej szkoda, że na naszym podwórku wygląda to, jak wygląda, skoro w Brukseli czy Rotterdamie polscy kibice potrafią zrobić kocioł.

Teraz przed nami krótki czas wytchnienia, sezonu ogórkowego, lecz tylko z nazwy. Bo przecież ciągle coś się dzieje. Opisujemy zamieszanie w Zabrzu, martwimy się nieco losowaniem europejskich pucharów, które już na bardzo wczesnym etapie przyniesie polskim drużynom konfrontacje z wyżej notowanymi rywalami. Jeśli spadną, to przynajmniej z wysokiego konia. Marne to pocieszenie, skoro mogą nie przetrwać na międzynarodowej arenie nawet wakacji, ale przecież po nich wrzesień, czyli… kolejna Liga Narodów. Machina i tak będzie się kręcić.


Fot. Pawel Andrachiewicz / PressFocus