Bez rozgrzewki. Czy on ma jeża w kieszeni?

Na początek truizm: sport przy całym swoim pięknie potrafi być brutalny. Skojarzenie najświeższe dotyczy Jerzego Brzęczka.


Okazję do bliższego przyjrzenia się jego osobie miałem podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku. Był kapitanem – jak się później okazało – srebrnej drużyny, to on najczęściej jako pierwszy dawał głos po meczach i nie tylko (chociaż i Andrzejowi Juskowiakowi, i Wojciechowi Kowalczykowi na niczym w tym względzie nie zbywało), i to bodaj z jego ust po raz pierwszy publicznie padło słynne hasło „zmieniamy szyld i jedziemy dalej”, co oznaczało, że olimpijska drużyna ma się przeistoczyć w pierwszą reprezentację, oczywiście pod wodzą trenera Janusza Wójcika; kto wie, może to właśnie „Wójt” był autorem rzeczonego hasła. Prawdą jest, że wszystko, co działo się wokół tego zespołu, miało znamiona profesjonalizmu, za którym stały takie postaci, jak Zbigniew Niemczycki i Henryk Loska, a często-gęsto w otoczeniu drużyny można było spotkać ekspremiera Jana Krzysztofa Bieleckiego.

Ale ze zrozumiałych względów twarzą najpierwszą tej olimpijskiej drużyny był Jerzy Brzęczek. Człowiek wygadany, choć też ważący słowa. Dla dziennikarza przyjemne były z nim rozmowy, bo nic, tylko podstawić dyktafon, nagrać, spisać, no i materiał gotowy. Czuło się wtedy – w Barcelonie – że Brzęczek zajdzie dalej czy wyżej niż jego koledzy. Ale pod względem piłkarskim tak się nie stało. Może to wina… lat 90. właśnie. Lat dziwnych, skażonych dzikim kapitalizmem, korupcją, bezładnymi, już bez żadnych ograniczeń, wyjazdami do zachodnich klubów, zjazdami tychże „stranieri” na przedmeczowe zgrupowania kadry, co wiązało się z fajnymi (dla nich) imprezami, a jednocześnie ciągiem porażek. W jakimś sensie firmował te porażki Brzęczek – jako kapitan już pierwszej reprezentacji. Rok 1992 paradoksalnie wyznaczył cezurę sukcesu, a zarazem niepowodzeń, przerwanych dopiero awansem do finałów mistrzostw świata w 2002 roku, zapamiętanych niestety głównie za sprawą Górniak Edyty i jej wykonania „Mazurka Dąbrowskiego”.

Abstrahując od tego, przeczucia mówiły, że Brzęczek może być dobrym trenerem. Poukładany, refleksyjny, wygadany, znający profesjonalny futbol od podszewki. No i… różnie bywało, często szaro-buro. Do dzisiaj pamięta się porażkę 2:3 „jego” GieKSy z MKS-em Kluczbork (2017 rok), która definitywnie odebrała katowiczanom szanse na awans do ekstraklasy; a właśnie wtedy na Bukowej i w okolicach buzowało hasło „ekstraklasa albo śmierć”. Brzęczek zaraz po tym meczu podał się do dymisji.

Skok w górę nastąpił niedługo później w Wiśle Płock, a następstwem tego było powierzenie mu reprezentacji Polski. Nie trzeba specjalnie przypominać, że marudzono i narzekano na jej grę, ale do finałów mistrzostw Europy się zakwalifikowała. I tyle było tego szkoleniowca w kadrze, bo z woli Zbigniewa Bońka (choć nie wiemy, jak było naprawdę) zastąpił go niejaki Sousa z wiadomymi skutkami; i odnośnie występu na ME, i dezercji przed barażami do finałów mistrzostw świata. Nigdy się też już nie dowiemy, co by się działo, gdyby to Brzęczek prowadził tę drużynę…

Jego trenerski epizod jak dotychczas ostatni i wciąż trwający – Wisła Kraków. Spadek z nią do I ligi (choć po prawdzie, kiedy ją przejmował ratować już nie było za bardzo co), a obecnie – po dobrym starcie – porażki z przeciętniakami z Niepołomic i Rzeszowa. I 6. miejsce z stratą 5 punktów do prowadzącego Ruchu Chorzów.

Tak na intuicję – nie składa mi się to wszystko w całość. Niedoszły awans z GKS-em Katowice, niedokończona robota w kadrze, dzisiaj Wisła Kraków, gdzie – jeśli przyjąć perspektywę kibicowską – staje się personą nie do zaakceptowania… Dano mu to do zrozumienia po porażce ze Stalą w Rzeszowie.

Czy to oznacza, że ten człowiek, o sporym przecież potencjale intelektualnym, ma po prostu jeża w kieszeni, co uchodzi za ilustrację nieustannego pecha? Czy to jeden z tych, o których świętej pamięci Kazimierz Górski powiadał: „że to bardzo dobry trener, tylko wyników nie ma”? To są oczywiście rozważania z gatunku czary-mary. By więc rozwiać wszelkie wątpliwości, choć w jednym przypadku – Wisły??? – warto byłoby otrzymać szansę na poznanie finalnych efektów jego pracy. No ale bez pozostawienia go w spokoju i pozbawiając go możliwości jej kontynuowania, tak się nie stanie.

No i w tym właśnie wyraża się brutalność sportu – z powodu cienkiej granicy między poczuciem chwały i nieudacznictwem.


Fot. Krzysztof Porębski/PressFocus