Bez rozgrzewki. Polskie futbolowe multikulti

Będzie o futbolu, w polskim jego wydaniu. Inspirację stanowiły wypowiedziane na naszych łamach słowa Czesława Michniewicza, trenera młodzieżówki, z którą awansował do przyszłorocznych finałów mistrzostw Europy w tej kategorii wiekowej. Jednocześnie podtrzymując nadzieję na występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio w 2020 roku. Zdarzyłoby się to po raz pierwszy od 1992 roku – wtedy to, w Barcelonie, nasza reprezentacja wywalczyła srebrny medal olimpijski. Na marginesie: ciekawe jest to, że z grona ówczesnych medalistów na poważnie trenerką zajął się tylko Jerzy Brzęczek, natomiast większość jego kolegów, po mniej lub bardziej udanych próbach w tym zawodzie, zajęła się czymś innym, najchętniej komentowaniem, sprowadzającym się głównie do narzekania na swoich następców.

Pora na owe słowa Czesława Michniewicza: „W młodzieżówce Portugalii jedenastu ludzi ma za sobą szkołę piłkarską Benfiki. Nawet jeśli dziś grają w zagranicznych klubach, mają wpojone pewne nawyki, schematy, systemy. I błyskawicznie przenoszą je na kadrę. A u nas – jako selekcjoner – na każdym zgrupowaniu zderzam się z „wielokulturowością” procesów szkolenia u zawodników z różnych klubów. To zresztą niejedyny element, który tworzy specyfikę pracy trenera reprezentacji”.

Co prawda pan Czesław definicji owej „wielokulturowości” nie rozwijał szczególnie, ale dał do zrozumienia, że proces szkolenia – i trenowania – w Polsce to działalność wielce zindywidualizowana, zależna od pomysłów, wizji, doświadczeń i… czysto piłkarskich umiejętności kolejnych trenerów; można sądzić, że „proces indywidualizacji” zaczyna się na etapie futbolowego raczkowania, a kończy na osiągnięciu ekstraklasowej dojrzałości, która – o czym przekonujemy się niemal na co dzień – z normalnym rozumieniem dojrzałości niekoniecznie ma wiele wspólnego.

Innymi słowy za ową „wielokulturowością” mieści się… bałagan. No dobra, złagodźmy to: niejednolitość i dalece posunięta dowolność szkolenia. Trzeba przyjąć, że to właśnie z tym wiąże się większość bolączek polskiego futbolu. Poczynając od tej, że piłka jest mało posłuszna i trzeba ją przyjmować na dwa lub trzy razy; że podanie na dystans kilkudziesięciu metrów kojarzy się z udem (udo się albo nie udo), stąd – żeby zminimalizować ryzyko – podaje się bezpiecznie, czyli do najbliższego partnera, z czego nic nie wynika; że wdawanie się w pojedynek z rywalem i próba uwolnienia się od niego to ryzyko utraty piłki, nie wykluczając idącego z tym w parze ryzyka ośmieszenia się; że ok. 70 minuty resztka pary uchodzi z płuc, a oddychanie odbywa się poprzez rękawy… Itd., itp.

W pewnym sensie fakt ogrania Portugalii w barażach eliminacji do finałów MME zdaje się zaświadczać o tym, że udaje się skutecznie owe piłkarskie multikulti zwalczać. Przy czym trzeba położyć nacisk właśnie na słowo udaje się. Wskazuje ono bowiem z założenia na wyjątkowość, a nie na regułę. W pojęciu owej wyjątkowości mieści się także fakt awansów naszej pierwszej narodowej jedenastki do finałów ME i MŚ, na których o coś więcej, niż o wyjście z grupy, jest bardzo trudno, a Euro 2016 było tylko… wyjątkiem potwierdzającym regułę; wcześniej po raz ostatni wyszliśmy z grupy w finałach mistrzostw świata w Meksyku w 1986 roku. Pomijając już to, że później bardzo długo czekaliśmy na awans do tej rangi imprezy.

Trudno na polskim gruncie zidentyfikować przyczyny, dla których z ową jednolitością szkolenia nie umiemy sobie poradzić. Może dlatego, że taki proces kojarzy się z cierpliwością, koniecznością podporządkowania się systemowi i priorytetom. A najczęściej… punktom koniecznym do zdobycia tu i teraz. Oczywiście punktów na polskim gruncie, bo o tym międzynarodowym (europejskie puchary) nie ma co wspominać.

No więc mimo multikulti wyeliminowaliśmy Portugalię. Ale zobaczymy, co będzie później. Za trzy albo pięć lat, kiedy dzisiejsi 20- czy 21-latkowie z obu krajów osiągną optymalny dla piłkarzy wiek. I kto, i ile, milionów euro będą kosztować. Czy więcej ci z Półwyspu Iberyjskiego, czy ci znad Wisły?