Głód złota

Polska reprezentacja siatkarzy w mistrzostwach Europy zdobyła dziesięć krążków, ale od największego sukcesu w tej imprezie mija właśnie 14 lat. Pora to zmienić!


Polska reprezentacja na mistrzostwach Europy

Tegoroczny turniej organizowany w czterech krajach będzie 33. edycją mistrzostw Europy. W historii czempionatu Starego Kontynentu polscy siatkarze tylko pięć razy nie wzięli udziału w finałowym turnieju. Dziesięciokrotnie udało się im stanąć na podium, choć tylko raz – przed 14 laty – na najwyższym stopniu. Dwa lata później zdobyli jeszcze brąz. W kolejnych trzech edycjach mistrzostwa Europy stały się imprezą, która kończyła się niewypałem w wykonaniu biało-czerwonych. Ale w 2019, jak i 2021 roku powrócili do medalowej passy, zdobywając brązowe medale. Czy w końcu uda się odczarować historię i stanąć na najwyższym stopniu podium?

Srebrna era

Reprezentacja Polski po raz pierwszy wystąpiła na ME w 1950 roku, w Bułgarii uplasowała się na 6. miejscu. Tę samą lokatę zajmowała w kolejnych turniejach aż do 1963 roku. Po czteroletniej przerwie, na turnieju w Turcji, wreszcie udało się zdobyć medal. Polacy sięgnęli po brąz, ulegając jedynie Związkowi Radzieckiemu i Czechosłowacji. Cztery lata później znów było 6. miejsce, ale najlepsze miało dopiero nadejść.


Czytaj także


Od 1975 roku mistrzostwa Europy zaczęto rozgrywać co dwa lata. Przez pięć kolejnych turniejów Polacy byli jednymi z głównych bohaterów każdego turnieju. Złota drużyna Huberta Wagnera z mistrzostw świata 1974 i igrzysk w Montrealu 1976 przez osiem kolejnych lat zdobywała medale na Starym Kontynencie, ale nigdy nie sięgnęła po ten z najcenniejszego kruszcu. Od 1975 do 1983 Polacy utrzymywali tytuł wicemistrzów Europy; za każdym razem musieli uznać wyższość Związku Radzieckiego. Blisko kolejnego medalu było także w 1985 roku, ale ostatecznie biało-czerwoni przegrali mecz o brąz z Francją.

Weteran MVP

Po paśmie medalowych sukcesów w mistrzostwach Europy nastąpiły dla Polski lata posuchy. Przez 24 lata drużyna z nad Wisły nie potrafiła nawet zbliżyć się do strefy medalowej. Najgorzej było w 2007 roku w Moskwie, gdy drużyna Raula Lozano zagrała najgorszy turniej w historii, zajmując 11. miejsce.

Na kolejne mistrzostwa Europy w 2009 roku w Turcji biało-czerwoni jechali w minorowych nastrojach po nieudanej Lidze Światowej i na dodatek mocno osłabieni. Kontuzjowani byli: pierwsza „strzelba” reprezentacji Mariusz Wlazły oraz dwaj światowej klasy przyjmujący Michał Winiarski oraz Sebastian Świderski. Z atakujących pozostał jedynie Jakub Jarosz i trener Daniel Castellani zdecydował się wręcz pokerową zagrywkę, przesuwając na pozycję atakującego Piotra Gruszkę, który – jak później się okazało – zaprezentował się fenomenalnie. Był nie tylko kapitanem, ale również niekwestionowanym wodzirejem na tym turnieju. Czy w tej sytuacji trudno się dziwić, że zdobył nagrodę MVP dla najlepszego zawodnika turnieju? – 32-letni MVP. To jest dopiero numer! Zostałem już kiedyś najlepszym atakującym na seniorskich ME, ale nie cieszyłem się specjalnie, bo zajęliśmy 5. miejsce. Teraz życzę tym wszystkim młodym, którzy tutaj byli, żeby im się jeszcze powtórzyły takie chwile, żeby polska siatkówka stawała się coraz większą potęgą – powiedział ze złotym medalem na szyi Piotr Gruszka.

Od Francji…

Polska czekała na medal mistrzostw Europy od 26 lat… W eliminacjach zaczęliśmy od wygranej z Francuzami 3:1, a potem uporaliśmy się z Niemcami 3:1 oraz gospodarzami Turkami 3:0. Turniej był rozgrywany nieco innym systemem niż obecne. W drugiej fazie, po zaliczeniu wyników z Francuzami oraz Niemcami, przyszło biało-czerwonym potykać się z reprezentacjami teoretycznie niżej notowanymi. Jednak na zwycięstwa trzeba było solidnie zapracować, bo zarówno z Hiszpanami oraz Słowakami wygraliśmy po tie-breaku. Dopiero na zakończenie tej części wygrana z Grecją już nie podlegała żadnej wątpliwości. – Mimo braku kilku – wydawałoby się – podstawowych zawodników nasza drużyna jest kompletna. Wzajemnie się uzupełniamy i krok po kroku idziemy do celu. Wiemy, że półfinał to jeszcze nie szczyt naszych możliwości – powiedział popularny „Grucha”, który z każdym kolejnym meczem zdobywał coraz więcej punktów.

Biało-czerwoni weszli do półfinału z pierwszego miejsca, zaś z drugiego Francuzi. Z drugiej grupy awans wywalczyły Rosja oraz Bułgaria. Z tym ostatnim zespołem Polacy rozprawili się 3:0 w półfinale i stało się jasne, że znów staną na podium czempionatu Starego Kontynentu.

… do Francji

Francuzi po kierunkiem Philippe Blaina pokonali po niezwykle emocjonującym meczu Rosję 3:2 (w tie-breaku 17:15!) i po raz drugi byli rywalami biało-czerwonych, tym razem w potyczce o upragnione złoto. To było spotkanie godne finału. Decydujące punkty zarówno w półfinale, jak i finale zdobył Gruszka. W ekipie zapanowała euforia…

Mimo wszystko była to niespodzianka dużego kalibru, bo trener Daniel Castellani w krótkim czasie, mimo przeciwności losu, stworzył mistrzowski zespół. Rok później, mniej więcej o tej samej porze, we Włoszech były rozgrywane mistrzostwa świata, które dla drużyny Castellaniego zakończyły się klapą, po której znów trzeba było szukać nowego selekcjonera.   

Słowacki manewr

Następcą Argentyńczyka został Andrea Anastasi, który jako trener reprezentacji Włoch i Hiszpanii zdobywał medale każdej wielkiej imprezy. Sukcesy przyszły również z biało-czerwonymi. Już w pierwszym roku swojej pracy Anastasi sięgnął po historyczny, bo pierwszy medal Ligi Światowej, zdobywając brąz podczas turnieju finałowego w Gdańsku. Kilka tygodni później nasza drużyna wypadła bardzo blado podczas Memoriału Huberta Wagnera w Katowicach, zajmując ostatnie miejsce i w minorowych nastrojach udała się na mistrzostwa Europy, które tym razem odbywały się w Czechach i Austrii.

Zmagania w Pradze rozpoczęliśmy od zwycięstwa nad Niemcami 3:1, ale porażka w czterech setach z Bułgarami pokrzyżowała nam plany. W ostatnim meczu ze Słowacją Anastasi celowo wystawił rezerwy, bowiem porażka i zajęcie trzeciego miejsca pozwalały nam uniknąć Rosjan na etapie barażu. Zabieg ten udał się w stu procentach. W Karlowych Warach pokonaliśmy gospodarzy 3:1, a w ćwierćfinale zrewanżowaliśmy się Słowakom, triumfując 3:1.

Brąz jak złoto

Na finałowy weekend do Wiednia zjechało się kilka tysięcy polskich kibiców, którzy w półfinale przełknęli jednak gorzką pigułkę, jaką była porażka z Włochami 0:3. Anastasi, pytany o to, co było główną przyczyną tak słabego występu, odpowiedział krótko i nonszalancko w swoim stylu: „To wina Italii!”.

Mecz o 3. miejsce wszystko jednak wynagrodził. Biało-czerwoni dobili Rosjan, którzy byli podłamani po półfinałowej porażce z Serbią 2:3. Nasza drużyna pokazała charakter i zagrała jedno z najlepszych spotkań w historii, a już na pewno jedno z najbardziej pamiętnych. Po ostatniej akcji nasza drużyna cieszyła się, jakby znów wywalczyła mistrzostwo Europy. Ten brąz smakował jak złoto.

Lata posuchy i brązowy powrót

Kolejne trzy edycje mistrzostw Europy były skrajnie nieudane dla biało-czerwonych. W 2013 roku, w czempionacie zorganizowanym w Polsce i Danii, Polacy odpadli na etapie barażu i zajęli ostatecznie 9. miejsce. Dwa lata później, w Bułgarii i Włoszech, było lepiej, ale przegrana w ćwierćfinale ze Słowenią przekreśliła marzenia. Katastrofą zakończyły się natomiast mistrzostwa Europy w 2017 roku organizowane w naszym kraju. Drużyna prowadzona przez Ferdinando De Giorgiego znów nie przebrnęła baraży (ponownie przegrywając ze Słowenią) i zajęła 10. miejsce. Włoski trener przypłacił to utratą stanowiska. Zdecydowanie lepiej było na kolejnych dwóch edycjach, które zakończyły się brązowymi medalami, przy czym w różnych okolicznościach. W 2019 roku biało-czerwoni sprawili miłą niespodziankę, grając nieco odmłodzonym składem. Z kolei ME dwa lata temu były organizowane tuż po nieudanych dla naszej ekipy igrzyskach w Tokio, a medal wywalczony w Katowicach był jedynie nagrodą pocieszenia.

(mib)


Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus