Nie zjadłem wszystkich rozumów

– Zagłębie ma swoją markę, ale ostatnie lata – powiedzmy to sobie szczerze – były chude. Bo tak należy traktować regularną walkę o utrzymanie – mówi Marcin Malinowski


Rozmowa z Marcinem Malinowskim, trenerem Zagłębia Sosnowiec.

Nad przegranym meczem z Motorem Lublin przeszedł pan już do porządku dziennego, czy na wspomnienie o nim nadal się w panu „gotuje”?

Marcin MALINOWSKI: – Nie da się od tego meczu uciec, zapomnieć o nim. Co jakiś czas zapewne będzie wracał jak bumerang, ale z drugiej strony życie nie znosi pustki. W sobotę mamy mecz u siebie z Wisłą Płock i tylko wynik tego spotkania jest dla mnie ważny. W Lublinie nasza gra nie do końca była taka, jakiej oczekiwaliśmy i jakiej byśmy chcieli. Zabrakło nam mądrości i szczęścia. Co się zaś tyczy sędziego – jeden z moich kolegów mawia, że „to se ne vrati”, więc nie ma sensu się nad tym rozwodzić. Interpretacja tych zagrań ręką jest tak szeroka, że nie ma sensu denerwować się i podnosić sobie ciśnienia.

Najpierw była odmowa

Zostawmy drażliwy temat i zacznijmy od początku. Kiedy zaproponowano panu objęcie sterów Zagłębia po Dariuszu Dudku, nie miał pan żadnych wątpliwości, żeby wejść do tej rzeki, czy też długo bił się pan z myślami?

Marcin MALINOWSKI: – Kiedy padła propozycja o przejęciu drużyny po Darku Dudku, odmówiłem. Następnego dnia prezes Arkadiusz Aleksander ponowił propozycję i wtedy poprosiłem o czas do namysłu. Odpowiedź miałem dać po treningu. Ponieważ trener Dudek był tego dnia w klubie, usiedliśmy we dwójkę i na szybko „przemieliliśmy” temat. Konkluzja była taka, bym przejął drużynę i kontynuował to, co wspólnie rozpoczęliśmy.

Od razu wziął pan byka za rogi, bo w pierwszym meczu mierzył się z zajmującym trzecie miejsce w tabeli Fortuna 1 Ligi, Ruchem Chorzów. Już na starcie pojawiło się mnóstwo podtekstów. W dni poprzedzające mecz rozmawiał pan telefonicznie z Janem Wosiem lub Jarosławem Skrobaczem?

Marcin MALINOWSKI: – Od czasu mojego rozstania z Ruchem Chorzów ani razu nie mierzyłem się z „Niebieskimi” ani na boisku jako zawodnik, ani w charakterze trenera. To był mój pierwszy mecz w charakterze pierwszego trenera na szczeblu centralnym. Na pewno nie kontaktowałem się z trenerem Jarosławem Skrobaczem, nie przypominam sobie, bym kontaktował się z Jankiem Wosiem. Ale to możliwe. Kiedyś jako piłkarz denerwowałem się przed każdym meczem. Emocje były tak duże, że miałem bóle brzucha i musiałem sięgać po tabletki. Możliwe, że ból był na tle nerwowym. Problemy znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w momencie rozpoczęcia rozgrzewki, a z chwilą pierwszego gwizdka sędziego – na pewno. Przed kwietniowym spotkaniem z Ruchem przez cały tydzień nie umiałem wyłączyć emocji, zresztą przed każdym meczem mam to samo. Denerwuję się, dla mnie jest to stres i to jest dla mnie coś nowego.

Nie wypiera się

Na ławce rezerwowych nie jest pan uosobieniem spokoju.

Marcin MALINOWSKI: – To prawda i nie ukrywam tego, ani się tego nie wypieram. Często hasam przy linii bocznej, jak każdy mam swoje przyzwyczajenia. Angażuję się w mecz w stu procentach, czasem – chociaż bardzo rzadko – brakuje mi spojrzenia na boiskowe wydarzenia chłodnym okiem.

Najtrudniejszy mecz w rundzie wiosennej pod pańskim kierownictwem? Z Ruchem Chorzów, ŁKS-em Łódź, Wisłą Kraków, a może ze „Słonikami” z Niecieczy?

Marcin MALINOWSKI: – Każdy z tych meczów był inny i każdy bardzo trudny. Każde potknięcie mogło nas kosztować życie, czyli degradację do II ligi. Stres gatunkowy w każdym wspomnianym przez pana spotkaniu był porównywalny, bo wiedzieliśmy doskonale, w jakiej jesteśmy sytuacji. Na przykład w meczu z Podbeskidziem Bielsko-Biała jeszcze w pierwszej połowie z boiska został usunięty – po dwóch żółtych kartkach – Sebastian Bonecki. Chłopcy jednak wyskoczyli z majtek i wyszarpali to zwycięstwo. Nie tylko za ten mecz, ale za całą rundę wiosenną należy im się szacunek. My im tylko wskazywaliśmy ścieżkę do wygranej, ale to oni dźwigali ten ciężar na boisku.

Jaki cel przyświeca panu w bieżących rozgrywkach? Jaki cel postawił pan przed zespołem?

Marcin MALINOWSKI: – Nie wytyczyłem sobie żadnych planów, wiem, jakie jest życie trenera. O ile dobrze pamiętam, to trener Michał Probierz powiedział, że gdy szkoleniowiec podpisuje w klubie kontrakt, w jednej ręce trzyma długopis, a w drugiej walizkę. Zdaję sobie sprawę, że trener jest tak dobry, jak wynik jego ostatniego meczu. Dlatego przyjęliśmy zasadę, że chcemy w każdym meczu punktować, a co z tego wyjdzie, przekonamy się po zakończeniu sezonu. Zbieranie punktów nie będzie łatwizną, bo Fortuna 1 Liga jest nieprzewidywalna. Zagłębie Sosnowiec jest uznaną firmą, lecz nie będę wygłaszał górnolotnych tez. Na zapleczu ekstraklasy każdy mecz trzeba wybiegać, a punkty wywalczyć, wręcz wyszarpać.

Duże oczekiwania

Skoro pan nie ma konkretnych planów odnośnie miejsca w tabeli, to może pańscy zwierzchnicy mają takowe? Jakie zadanie postawili przed panem i drużyną?

Marcin MALINOWSKI: – Moi zwierzchnicy może i mają takie plany, ale głośno ich nie wyartykułowali. Nasi kibice, łącznie z prezydentem miasta Arkadiuszem Chęcińskim, przed każdym sezonem mają duże oczekiwania i wymagania. Zagłębie ma swoją markę, ale ostatnie lata – powiedzmy to sobie szczerze – były chude. Bo tak należy traktować regularną walkę o utrzymanie. Jako sztab szkoleniowy nie chcemy jednak budować sztucznego napięcia, trzeba tonować hurraoptymistyczne zapędy i studzić gorące głowy.

Dokonane w letnim okienku transferowym zakupy satysfakcjonują pana?

Marcin MALINOWSKI: – Staraliśmy się tak zbudować zespół, by na każdą pozycję było dwóch równorzędnych zawodników. Trochę już poznałem pierwszą ligę, więc wiedziałem, czego, a raczej kogo nam potrzeba. Może nie konkretnych nazwisk, bo Zagłębie na rynku transferowym nie jest dla graczy pierwszym wyborem, ale piłkarzy o określonej charakterystyce i profilu. Oczywiście najważniejsza jest gra w piłkę, ale również ważne jest przygotowanie fizyczne plus serducho. To jest fundament, na którym można zbudować wiele rzeczy. Właśnie te walory dały nam w rundzie wiosennej pozytywnego kopa. Potrzebowaliśmy również szczęścia, ale nieskromnie powiem, że pomogliśmy temu szczęściu. Piłkarze jeździli na dupie, wierząc, że to wszystko ma sens.

Przydatne doświadczenie

Straty którego piłkarza żałuje pan najbardziej?

Marcin MALINOWSKI: – Domyślam się, że ma pan myśli Szymona Sobczaka lub Maksymiliana Banaszewskiego. Wiedzieliśmy, że drużyna potrzebuje dopływu świeżej krwi, ale była też grupa zawodników, których chcieliśmy zatrzymać. Byli w niej Max Banaszewski i „Sopel”, czyli Szymon Sobczak. Wybrali jednak inną opcję, trudno. Nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem.

Kiedy pan poczuł, że chce zostać trenerem? Ktoś pana przekonał, namówił do takiego kroku?

Marcin MALINOWSKI: – To było bardzo dawno temu, grałem jeszcze w Odrze Wodzisław. Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że wiecznie w piłkę nożną grał nie będę, więc po zakończeniu kariery (Marcin Malinowski rozegrał w ekstraklasie 458 meczów – przyp. BN) trzeba się czymś zająć. Doszedłem do wniosku, że chciałbym zostać przy futbolu i postanowiłem, że zostanę trenerem. Moje doświadczenie z boiska może się przecież przydać. Wydaje mi się, że dokonałem słusznego wyboru.


Czytaj także:


Zamierza pan uzupełnić wykształcenie i rozpocząć kurs trenerski UEFA Pro?

Marcin MALINOWSKI: – Nowy zaczyna się dopiero w przyszłym roku i zamierzam wtedy złożyć papiery. Ale czy mnie przyjmą? Nie ukrywam, że dopiero raczkuję w tym fachu i szukam swojej ścieżki. Nie jestem wszechwiedzący, dlatego konsultuję się z członkami mojego sztabu. Są w nim Krzysztof Górecko, który dołączył do nas latem tego roku, a oprócz niego Damian Nowak, trener bramkarzy Matko Perdijić oraz trener przygotowania motorycznego, Marcin Nawrat. Nie wstydzę się zasięgać ich opinii, bo przecież nie zjadłem wszystkich rozumów. Nie uważam się za Alexa Fergusona, bo nigdy nim nie będę. Po prostu wiem, ile mi jeszcze brakuje.


Na zdjęciu: Trener Marcin Malinowski podczas meczów jest w swoim żywiole.

Fot. Krzysztof Porębski/PressFocus