Z Lamusa. „Król futbolu” w „Kotle czarownic”

60 lat temu, jedyny raz w dziejach, Pele wystąpił w Polsce. Na Stadionie Śląskim podziwiało go ponad 100 tysięcy ludzi.

Czy mając niespełna 20 lat można być już wielką gwiazdą światowego futbolu? Uwielbianą i podziwianą pod każdą szerokością geograficzną? Człowiekiem, który swoimi umiejętnościami zachwyca, a jego występy gromadzą publiczność liczoną w dziesiątkach tysięcy? Równo 60 lat temu, 25 maja 1960 roku okazało się, że tak. Tego dnia, jedyny raz w historii, Edson Arantes do Nascimento, czyli Pele, rozegrał mecz na polskiej ziemi.

Nad Wisłę zawitał wraz z Santosem. Najlepszą na owe czasy klubową drużyną na świecie. W powyższym stwierdzeniu nie ma krzty przesady, a dowodem na to niech będą słowa wypowiedziane niegdyś przez legendę chorzowskiego Ruchu, Eugeniusza Lercha.

– Santos można porównać do dzisiejszej Barcelony. Ten zespół posiadał największych geniuszy futbolu – przesądził człowiek, który w barwach „Niebieskich” został m.in. mistrzem Polski w 1960 roku. Zanim jednak do tego doszło, bo grano wówczas systemem „wiosna-jesień”, „Elek” wystąpił w legendarnym spotkaniu, o którym jest mowa. W starciu „kadry PZPN”, bo pod takim szyldem wystąpiła olimpijska, czyli – na tamte czasy, tak naprawdę, pierwsza reprezentacja Polski – z Santosem. Miejsce na takie wydarzenie mogło być tylko jedno. Stadion Śląski.

Zobacz jeszcze: Decyzja generała Franco

Do dziś nie wiadomo, ilu kibiców zasiadło 25 maja 1960 roku na trybunach „Kotła czarownic”. Przypomnijmy, że był to wówczas nowiuteńki obiekt, który mógł pomieścić – oficjalnie – 100 tysięcy widzów. Nie ma jednak większych wątpliwości, że na mecz z Santosem przyciągnął liczniejszą publikę. Mówi się nawet o… 130 tysiącach ludzi! Gdyby rzeczywiście tylu kibiców znalazło się na Stadionie Śląskim, to mówilibyśmy o rekordzie frekwencji.

Ten jednak, przynajmniej oficjalnie, wynosi 120 tysięcy kibiców i należy do meczu, który rozegrano trzy lata później w ramach rozgrywek Pucharu Europy Mistrzów Krajowych, w którym Górnik Zabrze podejmował Austrię Wiedeń. Wracając jednak do 25 maja 1960 roku… Na Stadion Śląski zjeżdżali ludzie z całej Polski. Wszyscy głównie po to, by podziwiać Pelego, o którym piłkarski świat – i to od razu w sposób spektakularny – dowiedział się niemal równo dwa lata wcześniej

Późną wiosną i wczesnym latem 1958 roku rozgrywany był mundial w Szwecji. Brazylia, po wcześniejszych niepowodzeniach w latach 1950 i 1954 wysłała do Skandynawii zespół, w którego sukces wierzyło niewielu. „Grubas”, czyli Vicente Feola, selekcjoner tamtej drużyny, postanowił zabrać ze sobą na turniej młodziutkiego, niespełna 18-letniego gracza Santosu, z nie do końca wyleczoną kontuzją kolana. W dwóch pierwszych meczach grupowych, przeciwko Austrii (3:0) i Anglii (0:0), Pele nie wystąpił. Dopiero począwszy od meczu ze Związkiem Radzieckim (2:0) młody piłkarz odebrał miejsce w składzie dumnemu, a zdaniem wielu zadufanemu w sobie, Jose Altafiniemu vel „Mazzola”. Koncert w wykonaniu Pelego rozpoczął się jednak od ćwierćfinału. „Canarinhos” trochę wymęczyli 1:0 z bardzo silną fizycznie Walią, a jedynego gola strzelił najmłodszy piłkarz w zespole.

Zobacz jeszcze: Te mecze to prawdziwe perełki

Świetnym wówczas Francuzom w półfinale Pele wbił trzy gole, a dwa razy trafił do siatki w decydującym starciu przeciwko Szwedom. Skuteczność, styl gry, niebywała elegancja i nadzwyczajne umiejętności techniczne były tym, co chciało na Stadionie Śląskim podziwiać ponad 100 tysięcy ludzi. Pele nie zawiódł ich oczekiwań. Wbił naszej drużynie dwa gole, Santos wygrał 5:2, a zdaniem naocznych świadków wynik mógł być zdecydowanie wyższy. Gdyby nie świetna postawa w naszej bramce Edwarda Szymkowiaka.

Jedna z legend na temat tamtego spotkania głosi, że wspaniały golkiper przede wszystkim bytomskiej Polonii wybronił co najmniej kilkanaście strzałów Brazylijczyków. Podobno po jednym z uderzeń samego Pelego popisał się efektowną robinsonadą i zdołał sięgnąć piłkę, która zmierzała w samo okienko naszej bramki. A po meczu, w dowód uznania, Brazylijczycy znieśli polskiego bramkarza z boiska na rękach.

Szymkowiak po latach wspominał Pelego. – Nigdy wcześniej nie widziałem piłkarza, który z taką lekkością dryblował z piłką przy nodze – mówił bramkarz, który dwa razy dał się pokonać komuś, o kim po latach zaczęto mówić „Król futbolu”. Według statystyków, którzy zaciekle liczą bramki Pelego, spierając się przy tym od lat, te ze Stadionu Śląskiego były 301 i 302 trafieniem w karierze. A przecież łączna suma goli Brazylijczyka, według różnych źródeł, wynosi ponad 1000.

Warto jednak zaznaczyć, że Pele nie był jednym piłkarzem Santosu, który wzbudzał ogromny podziw. W drużynie tej grali również Zito, Dorval czy Coutinho. Ten ostatni szczególnie zapadł w pamięć Eugeniuszowi Lerchowi.

– Pelego czasami kryłem przy rzutach rożnych. Nie podobał mi się aż tak bardzo. Lepsze wrażenie zrobił na mnie Coutinho – podkreślał po latach „Elek”. Wspomniany przez legendę chorzowskiego Ruchu zawodnik na pewno nie zrobił takiej kariery, jak Pele. Warto jednak podkreślić, że dla Santosu strzelił… 370 goli. A dwa lata po meczu na Stadionie Śląskim, wraz z reprezentacją Brazylii, w której – rzecz jasna – występował Pele, został mistrzem świata.

Zobacz jeszcze: Jedyny taki finał


Reasumując, przeciwko „kadrze PZPN” zagrali wówczas najlepsi piłkarze na świecie.

– To było niesamowite wydarzenie – to kolejny raz Eugeniusz Lerch. – Większość moich kolegów po raz pierwszy widziała piłkarzy o… czarnym kolorze skóry. A żaden z nas nigdy wcześniej nie widział zawodników tak doskonale wyszkolonych technicznie. Zanim doszliśmy do siebie, rywal zdążył nam wbić kilka bramek i było po meczu. Cóż, gdyby nie Edward Szymkowiak, to wynik byłby dwucyfrowy – słowa byłego gracza „Niebieskich” najlepiej oddają przewagę, jaką mieli goście z Brazylii.

„Elek” w tym spotkaniu wystąpił u boku m.in. takich asów polskiego futbolu jak Lucjan Brychczy, Ernest Pohl, Jan Liberda czy Eugeniusz Faber. Dwaj ostatni z wymienionych wsławili się tym, że trafiali do siatki Santosu, ale… – Dzięki Bogu tylko pięć dostaliśmy – uśmiechał się w jednym z wywiadów przeprowadzonych kilka lat temu Eugeniusz Faber. – Pele był młodszy ode mnie. Gra przed tyloma tysiącami kibiców była wielką przyjemnością – wspominał były znakomity lewoskrzydłowy chorzowskiego Ruchu, który należy do „Klubu 100”. W ekstraklasie strzelił bowiem 104 gole.

Co było dalej? Reprezentacja Polski z lekcji, jaką udzielił jej zespół Santosu – z Pelem na czele – wyciągnęła wnioski. Zresztą nie tylko z tego spotkania, bo niespełna tydzień przed starciem na Stadionie Śląskim „biało-czerwoni” przegrali 1:7 ze Związkiem Radzieckim na Łużnikach i jest to jedna z najwyższych porażek naszej reprezentacji w dziejach.

Później było lepiej. 26 czerwca 1960 roku, również w „Kotle czarownic”, pokonaliśmy Bułgarię 4:0. Wszystkie te mecze odbywały się w ramach przygotowań do występu na igrzyskach olimpijskich w Rzymie. Tamten turniej rozpoczął się dla naszego zespołu znakomicie, bo od meczu z Tunezją, w którym – po raz pierwszy w historii reprezentacji Polski – jeden zawodnik zdobył pięć bramek w jednym spotkaniu. Mowa o Erneście Pohlu. Później jednak było gorzej. Po porażkach z Danią i Argentyną nasz zespół stracił szanse na dalsze uczestnictwo w turnieju.


Zobacz jeszcze: Sensacja to nie była, ale…