„Z trenerem Viczanem trenowaliśmy tak ostro, że myśleliśmy, że umrzemy na boisku”

Życzę Ruchowi błyskawicznego powrotu do ekstraklasy, no i stadionu, bo to teraz jedyny klub, z tych najbardziej utytułowanych i popularnych, który nie ma swojego nowego obiektu – mówi Joachim Marx na jubileusz Ruchu Chorzów.

Stulecie Ruchu odbywa się w cieniu pandemii koronawirusa. Pan swoją walkę z tym wirusem stoczył i wygrał.  
Joachim MARX: Tak, właśnie wychodzę z wszystkiego. Gdzie się zaraziłem, to nie wiem, bo człowiek chodził normalnie do sklepu, utrzymywał kontakty z innymi, a zanim to wszystko wyjdzie, to trochę to trwa. Zachorowałem, jak już z domów nie wolno było wychodzić. Potem, przez blisko dwa tygodnie to leżałem w łóżku, a temperatura skakała z 37 na 41 stopni. Teraz na szczęście pomału dochodzę do siebie, żonie pomagam w kuchni, a wcześniej to nie mogłem żadnego zapachu znieść. Nie da się opisać tego co przeżyłem…


Zobacz jeszcze: Znaczki na 100-lecie. Gratka dla kibiców


Miał pan przyjechać na galę z okazji stulecia Ruchu, prawda?
Joachim MARX: To prawda, wybierałem się do Polski razem z Piotrem Drzewieckim. Wszystko było już zaplanowane i przygotowane. Wybuch epidemii, moja choroba i zamknięte granice wszystko jednak przekreśliły. W innych warunkach moglibyśmy się spotkać i porozmawiać na miejscu, w Chorzowie.

Jak to było z pana transferem do Ruchu w 1969 roku, bo wszystko odbyło się w dość ciekawych okolicznościach…
Joachim MARX: To było bardzo ciekawe! (śmiech). W 1967 roku, po okresie gry w Gwardii Warszawa wróciłem do rodzinnej Sośnicy. Z moją ówczesną narzeczoną, która też pochodzi z Sośnicy, przygotowywaliśmy ślub. Żona za bardzo nie chciała opuścić rodziny, więc napisałem pismo do Gwardii, że chciałbym stamtąd odejść. W tamtych czasach, to w takiej sytuacji od razu było się zawieszonym na rok, a później kluby dogadywały się między sobą. Ja chciałem pójść do Górnika. Z mojej Sośnicy na stadion w Zabrzu miałem 1,5 kilometra.

Od nas tam na ligowe mecze z domu to chodziło się na piechotę. Potem już tam trenowałem, a jak miałem ślub, to przyjechali na niego nawet działacze Górnika i dostałem prezent. Z żoną mieszkaliśmy u teściów, a na stadion miałem dwa przystanki autobusem numer 32, do dzisiaj pamiętam. Wtedy jeszcze piłkarze nie mieli samochodów.


Zobacz jeszcze: Kupmy sobie po maseczce


Ostatecznie w Górniku pan nie zagrał. Co było dalej?
Joachim MARX: W którąś sobotę po treningu w Zabrzu, a było to już dwa miesiące, jak nie było mnie w Gwardii, przyjeżdżam autobusem i widzę, że na przystanku na ławce żona siedzi ze swoją siostrą i mówi mi, że przyjechał do nas pułkownik z Gwardii i czeka na mnie u nas w domu. Zastanawiałem się co mi powie… Pułkownik Budziłowski tłumaczył, że został wysłany po to, żeby wrócił do Warszawy ze mną. Następnego dnia był akurat mecz z Szombierkami. Powiedział, że jak przyjadę na to spotkanie, to podpiszemy umowę, że za rok jestem wolny i będę mógł grać, gdzie będę chciał. No to z żoną wyszedłem do kuchni, żeby się naradzić i podjąć decyzję co robić. Żona stwierdziła, że jak na rok, to mogę jechać, bo inaczej to „wisiałbym”, byłbym zawieszony.

W barwach Ruchu dwa razy wywalczył mistrzostwo Polski, w 1974 i 1975 roku. Fot. Książka „Ruch Chorzów” wyd. GiA       

Tak więc wziąłem torbę, parę rzeczy ze sobą i czarną Wołgą ruszyliśmy do stolicy. Po drodze pełno ludzi, bo te samochody niekoniecznie dobrze się kojarzyły i wszyscy zastanawiali się co się dzieje. Przyjechałem do Warszawy, a zespół był już na przedmeczowym zgrupowaniu. Nikt o moim przyjeździe nie wiedział. Spotkanie było o godzinie 11 do południa, bo kiedyś tak się grało. Kazali mi się rozgrzewać w hali, żeby ludzie nie gwizdali i przeciwnik mnie nie widział. Potem, jak wyszedłem z drużyną na boisko, to jedni gwizdali, a drudzy klaskali. Było trochę uśmiechów, spiker powiedział, że „po przedłużonym weselu Marx wrócił do Gwardii”.


Zobacz jeszcze: Chorzów zapłaci za promocję Ruchu


Moje szczęście było takie, że wygraliśmy z Szombierkami 2:1, a ja strzeliłem obie bramki. Potem w kolejnym meczu z ŁKS ponownie strzeliłem dwa gole, także ten ponowny „debiut” w Gwardii miałem bardzo udany. Niestety, potem po kilku meczach osłabłem. Nie wiedziałem co się działo. Przyszedł lekarz, zbadał mnie i powiedział, że mam żółtaczkę. Odesłano mnie do szpitala. Żółtaczkę złapałem, jak przechodziłem badania na kopalni Knurów. Pobrano mi tam krew ze strzykawki, która wcześniej była używana, bo tak też kiedyś było. No i potem przez pół roku nie grałem.

Wystąpiłem tylko w końcówce sezonu, to były dwa ostatnie spotkania rozgrywek 1967/68. Wszystko się skończyło, a jakoś nikt się po mnie nie zgłosił, tak że zostałem jeszcze rok w Gwardii, ale już w II lidze, bo spadliśmy. Strzeliłem wtedy 26 bramek, no i w pewnym momencie przyjechali do mnie działacze Ruchu. To był wiceprezes Antoni Krawczyk i Alojzy Dzielong. Oni w dwójkę zawsze jeździli i szukali utalentowanych zawodników. Z Górnika nikt się nie odezwał. Przyjechali do Warszawy i zaczęli namawiać na grę w Chorzowie. Ja miałem wtedy dobry okres, bo trafiłem do kadry narodowej. No i tak się dogadałem.


Zobacz jeszcze: Masowe przedłużanie umów w Ruchu Chorzów


Górnik miał wielkie pretensje, że czemu tak, że dlaczego podjąłem taka decyzję. Wytłumaczyłem, że to Ruch się pierwszy zgłosił, a z Górnik po tej mojej chorobie się nie odezwali, mimo że w tej drugiej lidze strzeliłem sporo bramek.

Czytałem, że prezes Ryszard Trzcionka musiał zaangażować dodatkowe środki finansowe, żeby sprowadzić pana do Ruchu. Tak było?
Joachim MARX: Tego nie mogę panu powiedzieć, bo sam na tym transferze się nie wzbogaciłem. Czy musieli dać Gwardii jakieś pieniądze? Tego nie wiem. Kiedyś za transfery się nie płaciło. Wielkie pieniądze… (śmiech). Nie mogę powiedzieć, jak faktycznie było.

Trafił pan do mocnej drużyny, gdzie nie brakowało dobrych i uznanych graczy, jak Bula, Herman, Piechniczek, Nieroba, Bem, Faber, Maszczyk, Rudnow, Janduda.
Joachim MARX: Jak przyszedłem, to Janduda odszedł. Jeszcze razem trenowaliśmy, ale nie graliśmy w jednym zespole. Był jeszcze Gomoluch.


Zobacz jeszcze: Kibice Ruchu Chorzów się zmobilizowali


Jaka to była drużyna? Ciężko było tam wejść?
Joachim MARX: Ja mam dobry charakter, więc nie miałem jakiś większych kłopotów. Zresztą do każdej drużyny, jak przychodziłem, to mnie jakoś lekko przyjmowali i grałem w jedenastce. Tak, że nie było ciężko, a szybko się zakolegowaliśmy. Były wtedy dwie grupy, z jednej strony Geniek Faber, Antek Nieroba, to byli bardzo serdeczni koledzy, zresztą Geniek mieszka we Francji dwa kilometry ode mnie. Było tylko Antek i Genek, Genek i Antek.

Ale co chciałem powiedzieć… Jak raz byliśmy na jakimś przedmeczowym zgrupowaniu pod Warszawą, a nie byłem jeszcze w Ruchu, to podszedł do mnie Antek Piechniczek. Miał chyba wytyczne od działaczy, żeby podejść do Marxa i pogadać. No i tak się zaczęła nasza serdeczna znajomość i tak byliśmy potem we dwójkę razem, a ja mogę powiedzieć, że dziękuję Antkowi Piechniczkowi, że do Ruchu trafiłem, bo tak pozytywnie przedstawiał mi ten klub.

Pamięta pan swój debiut w Ruchu?
Joachim MARX: O tak, bo był to mecz z Górnikiem w Zabrzu! Przedstawiano nas, z jednej strony był prezes Trzecionka, a z drugiej prezes Górnika Eryk Wyra, minister górnictwa. Mówił tak po śląsku, przyszedł do mnie, przywitał się i powiedział: „Synek, coś ty narobił!”. Ja nic nie odpowiedziałem. Zrobiliśmy tam wtedy dobry wynik, bo skończyło się na remisie 1:1. Potem zaczęła się kariera i klubu i moja.

Wszystko związane jest z osobą trenera Michala Viczana, prawda?
Joachim MARX: To był okres, w którym niektórzy zawodnicy poodchodzili. Genek Faber miał już wtedy 32 lata. Mówił, że on tego nie wytrzyma. Miał kontakty w RC Lens i tam potem trafił. Przez pierwszy rok Viczan poznawał polską piłkę, a potem ci starsi zaczęli odchodzić. Wziął innych zawodników, jak Czaję, Bajgera. Paru zawodników przyszło i tak zaczął się rodzić nowy zespół. W pierwszym roku pracy Viczana zdobyliśmy 4 miejsce. Potem było już tylko lepiej, a zwieńczeniem były tytuły mistrzowskie.


Zobacz jeszcze: Budynek dwa lata później


Viczan był ostrym i wymagającym szkoleniowcem, prawda?
Joachim MARX: Bardzo wymagającym. Pierwszy rok pracy z nim, to wszyscy myśleliśmy, że tego nie wytrzymamy. Pojechaliśmy na obóz do Trzyńca i tam nam go przedstawiono. To był Słowak, coś tam rozumiał, ale mieliśmy takiego inżyniera, który urodził się koło Trzyńca i wszystko nam dokładnie tłumaczył. Potem jakoś żeśmy się dogadywali.

Tam na tym pierwszym zgrupowaniu poranny trening był jeszcze przed śniadaniem o godzinie 7. Z żadnym polskim trenerem tego nie przechodziliśmy. Od razu było bieganie i las. O 11 drugi trening, a o 17 trzeci. Myśleliśmy, że umrzemy na boisku. Tak było przez dwa tygodnie. Potem, jak zaczęły się rozgrywki, to nawet w dniu meczu trenowaliśmy rano. My nie byliśmy do tego przygotowani, nie było sił. Do tego trener nie był łatwym człowiekiem, miał ciężki charakter, był niedostępny. W pewnym momencie doszło do rewolty. Spotkaliśmy się razem, działacze, trener i my piłkarze. Wyjaśniliśmy sobie pewne rzeczy, on się trochę zmienił.

Była też bariera językowa, bo nie był w stanie z nami swobodnie porozmawiać, ale jeśli chodzi o dyscyplinę, to była ona niesamowita. Potem, jak była zima, to o 7 rano biegaliśmy w Parku Kultury w Katowicach. Autobusem nas tam wywoził. Raz Józek Gomoluch poszedł do niego i mówi: „Trenerze, kolano mnie boli”. A Viczan na to: „Dobrze, dobrze, idź do autobusu i zaczekaj”. Po tym nikogo już nic nie bolało, bo autobusu nie było. Viczan uważał, że nie potrzebuje sali do trenowania, bo gra się na powietrzu, więc trenowaliśmy cały czas, nawet ostrą zimą na zewnątrz.


Zobacz jeszcze: Prawdziwie górniczy dzień


Wyniki jednak były.
Joachim MARX: Przed naszą trybuną na stadionie przy Cichej była kiedyś taka bieżna żużlowa. Od działaczy zażądał, żeby była tam trawa i tak jest do dzisiaj. Nie trenowaliśmy na głównej płycie, żeby jej nie zniszczyć, a z boku, bo jest tam sporo miejsca. Nasze boczne boisko wtedy, to była katastrofa, nie szło tam trenować. Tak, że dzięki wysiłkom Viczana poprawiły się warunki do pracy.

Z Czechosłowacji sprowadził ortaliony, żebyśmy się mogli na śniegu położyć i trenować, bo jak mówił: „wy tutaj nic nie macie”. Zaczęliśmy też grać w lepszym sprzęcie, bo miał chody w firmie Puma we Wiedniu. Zresztą była to nietuzinkowa i rozpoznawalna na arenie międzynarodowej postać, ze Slovanem Bratysława w 1969 roku zdobył przecież Puchar Zdobywców Pucharów pokonując w finale Barcelonę.

Liczyliście się wtedy nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Wiosną 1974 roku toczyliście zacięte boje z Feyenoordem Rotterdam w ćwierćfinale Pucharu UEFA, gdzie grało pół reprezentacji Holandii.
Joachim MARX: U nas było 1:1, a w rewanżowym meczu w Rotterdamie prowadziliśmy po moim trafieniu. Pod koniec straciliśmy bramkę z karnego i potem przegraliśmy w dogrywce 1:3. Pechową bramkę straciliśmy w doliczonym czasie zaraz na początku, bo piłka odbiła się od nierównej murawy, to była wczesna wiosna, zmyliła Piotrka Czaję i wpadła do siatki.


Zobacz jeszcze: „Jesteśmy w formie, by przeskakiwać przeszkody”


Nie można go było jednak za to winić. Mieliśmy już wtedy naprawdę mocny zespół, bo pojawili się też wtedy młodsi gracze, jak Beniger, Kopicera, był Bajger. Starsi zawodnicy już wtedy poodchodzili, bo nie wytrzymywali tego treningowego reżimu. Zresztą na kolejny okres przygotowawczy Viczan skombinował specjalne kamizelki z 10-kilogramowymi ciężarkami i tak trenowaliśmy. Czasami spuścił do ośmiu kilogramów…

Trener Michal Viczan (w środku) to legenda czechosłowackiej, słowackiej i polskiej piłki. Fot. profutbal.sk

Trenowaliśmy i mecze sparingowe miedzy sobą graliśmy w tych kamizelkach. Potem już go zrozumieliśmy. Wiedzieliśmy i widzieliśmy, że te jego treningi dają efekty. Drużyna mogła grać dwa mecze naraz. To co on zrobił, to było rewolucyjne. Potem już nikt nie narzekał, że trenujemy w dniu meczu. Nieraz, jak byliśmy na wyjeździe, a w dniu spotkania gospodarze nie chcieli nam udostępnić stadionu, to biegaliśmy po parkach. Przyzwyczailiśmy się, było fantastycznie i nikt nie narzekał.

W 1975 roku graliście w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów z francuskim AS St. Etienne.
Joachim MARX: Tak, ale zanim tam doszliśmy, to musieliśmy się zmierzyć z mistrzami Danii oraz Turcji. W pierwszym meczu w Kopenhadze skończyło się na bezbramkowym remisie, a u siebie na naszej wygranej 2:1. Trochę zlekceważyliśmy tego rywala, bo w pierwszym meczu mogliśmy strzelić z dwie, trzy bramki. Potem u nas prowadzili, ale my pod sam koniec rozstrzygnęliśmy sprawę na naszą korzyść. Gola na wagę awansu zdobył Bronek Bula.


Zobacz jeszcze: 100 najlepszych piłkarzy niepodległej


W następnej rundzie okazaliśmy się lepsi od Fenerbahce, choć po naszym zwycięstwie u siebie 2:1, to przed rewanżem nikt na nas nie stawiał, bo w Stambule wszystkim gra się bardzo ciężko. Zwyciężyliśmy tam jednak 2:0 i o półfinał graliśmy z St. Etienne. U siebie prowadziliśmy z nimi już 3:0, ale skończyło się na 3:2, a w rewanżu Francuzi odrobili straty i pechowo odpadliśmy. Do tej konfrontacji przygotowywaliśmy się na zgrupowaniu w Ameryce Południowej, gdzie przebywaliśmy od 15 grudnia do 31 stycznia. Viczan chciał, żebyśmy grali i trenowali na trawie stąd taki wyjazd. Wielu narzekało, że tak to wyglądało i spadła na nas po tym fala krytyki.

Teraz Ruch gra w III lidze. Serce się panu kraje?
Joachim MARX: Oczywiście. Tutaj we Francji mieszkam niedaleko Genka Fabera, Bronek Bula mieszka 35 kilometrów od nas, tak że często się spotykamy. Nie ma tygodnia, żebyś chociaż telefonicznie ze sobą nie porozmawiali. Dostałem zaproszenie i chciałem na tą uroczystą galę z okazji 100-lecia klubu razem z Piotrkiem Drzewieckim przyjechać. Wszystko zostało jednak odwołane.   

Czego życzyłby pan „niebieskim” na stulecie?
Joachim MARX: Jak najszybszego powrotu do ekstraklasy! Błyskawicznego powrotu! I druga rzecz, której bym sobie życzył, to żeby Ruch miał nowy stadion, bo z tych wszystkich najbardziej znanych polskich klubów, to już jedyna drużyna, która nie ma nowego obiektu. To przykre, jak to wygląda. Czytam i śledzę co się dzieje, że prezydent miasta mówi, że to nie jego wina, z kolei kibice zarzucają mu, że przed wyborami obiecywał, że będzie nowy stadion. Zobaczymy czy teraz rozgrywki zostaną wznowione i Ruch zdoła awansować o jedną klasę wyżej. Życzę im tego.   


Zobacz jeszcze: Albin Wira odkurzony przez Zbigniewa Bońka