Jak na tureckim kazaniu

Trzeba zajrzeć do regulaminu i odpowiedzieć na pytanie, czy rezerwowe zespoły mogą awansować do I ligi. Pytanie jest zasadne, bo zarówno Zagłębie II jak i ŁKS II są w ścisłej czołówce II-ligowej tabeli. Odpowiedź brzmi: mogą! Jest wszakże jeden warunek – pierwsze drużyny tych klubów muszą utrzymać się w ekstraklasie. W Lubinie nie powinno być z tym problemów, ale w Łodzi mają większe zmartwienie, niż walka rezerw o II-ligowe punkty.


ŁKS przerwał wprawdzie serię trzech meczów bez zwycięstwa i uratował się przed czwartą kolejną porażką. Jednak może to zawdzięczać nie nagłemu wzrostowi formy, a znakomitym paradom bramkarza Aleksandra Bobka. A także korzystnym dla siebie decyzjom sędziego Daniela Stefańskiego. Tak, tak – jest i druga strona medalu. Kibice, którzy wygwizdywali arbitra i lżyli w pierwszej połowie, nie mogli nie zauważyć, że o wyniku meczu, w którym goście mieli taką przewagę, że powinni byli wygrać bez problemu, zadecydowały dwie decyzje arbitra w ostatnich minutach. Rzut karny dla ŁKS i odwołanie po analizie VAR „jedenastki” dla Jagiellonii już przy remisie 2:2.

„Sędzia nie panował nad sytuacją” – słychać było po pierwszej połowie, w której arbiter pokazał piłkarzom ŁKS pięć żółtych kartek i jedną czerwoną. To robi wrażenie, trudno jednak wskazać choć jedną kartkę wątpliwą. Błagam, wykreślmy ten slogan z naszego piłkarskiego języka! Było akurat odwrotnie: po przerwie ŁKS faulował już znacznie rzadziej, co świadczy, że jednak swoimi drastycznymi decyzjami arbiter zapanował nad nadmierną „wolą walki”, a i trener Kazimierz Moskal jest na tyle doświadczonym szkoleniowcem, że wytłumaczył swoim zawodnikom, że są inne sposoby odebrania piłki niż faul. Zimnej krwi i mocnych nerwów zabrakło w końcówce meczu gościom. Wtedy to oni sami odbierali sobie szanse na zwycięstwo nieczystymi zagraniami, łapiąc kartki w doliczonym czasie.


Czytaj także:


Trudno było o optymizm w obozie ŁKS po pierwszej połowie, którą gospodarze kończyli już w dziesiątkę (Engjëll Hoti wyleciał z boiska za kopnięcie rywala w głowę – przypadkowo i niechcący, ale jednak!), bez trenera wyrzuconego z ławki i nieprzytomnego Nacho Monsalve, zniesionego z boiska prosto do karetki.

A jednak udało się zremisować! Szkoda, że więcej mówiło się po meczu o sędziowaniu, niż o pięknych golach Kaya Tejana, który przebiegł z piłką z własnej połowy pod bramkę rywala, mając na karku dwóch obrońców, i umiejętnościach pochodzącego z Angoli błyskotliwego na boisku Afimico Pululu, którego warto było wpuścić do Polski choćby i bez wizy. Po raz kolejny bezbłędnie bronił w beznadziejnych sytuacjach Aleksander Bobek, a skoro Michał Probierz ma obszerną listę ponad pięćdziesięciu kandydatów do kadry, to wcale się nie zdziwimy, jeżeli będzie na niej i jego nazwisko.

Tuż za ścianą stadionu ŁKS, w sąsiadującej z nim „Atlas Arenie”, siatkarki rozgrywały w tym samym czasie swój przedolimpijski turniej. I tu nasuwa się kolejna refleksja: tam wszelkie wątpliwe decyzje sędziowskie rozpatrywane były publicznie. Na telebimie pojawiał się napis, jakie wydarzenie z boiska jest analizowane, a potem wszyscy mogli oglądać powtórkę spornej akcji. Trudno potem kwestionować coś, co widać w zwolnionym tempie i w powiększeniu. Dlaczego widzowie na stadionie piłkarskim mają być w gorszej sytuacji? Sędzia stoi na środku boiska, widać tylko, jak gada z kimś schowanym w dziupli. My tylko możemy się domyślać, czy chodzi o faul, niewidoczne gołym okiem zagranie ręką, czy o pozycję spaloną pięć podań wcześniej.


Czytaj także:


Potem arbiter nakłada plandekę na głowę, po dłuższej chwili wyłania się spod niej i macha rękoma. Brzmi śmiesznie? Tak, bo tak to właśnie wygląda. A do tego jeszcze sędzia przedłuża czas gry według sobie tylko znanych zasad i nie wiadomo, jak długo mecz jeszcze będzie trwał.

W Łodzi grano wyjątkowo długo. Pierwsza polowa przedłużona była o 16 minut, druga o dziewięć (i tak za mało, biorąc pod uwagę wszystkie przerwy), co od momentu, gdy kilkanaście lat temu „Sport” jako jedyna gazeta w Polsce zaczęła podawać czas gry w każdym spotkaniu, nie zdarzyło się jeszcze nigdy! Zegar na tablicy informacyjnej zatrzymuje się po 45 regulaminowych minutach. Widzowie na to patrzą i czują się jak na czeskim filmie, gdzie „nikt nic nie wie”. Albo jak na tureckim kazaniu…

Pora postawić publicznie pytanie. Dlaczego nie można wziąć przykładu z siatkówki i pokazywać spornych akcji na telebimie, informując przy tym, czego dotyczy spór i jakie jest uzasadnienie wydanej decyzji? Kto i dlaczego zabrania pokazywania rzeczywistego czasy gry w końcówce meczu? Czekamy na odpowiedzi. Jeżeli sędziowie chcą budować w ten sposób swój autorytet i pokazywać władzę, to efekt jest akurat odwrotny. Tylko się ośmieszają.


Na zdjęciu: Po meczu ŁKS-u z Jagiellonią więcej mówiło się o sędziowaniu niż o grze piłkarzy.
Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus