Bez rozgrzewki. Czyja to właściwie kompromitacja?

W przeddzień nieszczęsnego wtorkowego meczu eliminacji mistrzostw Europy z Mołdawią w Kiszyniowie, dane mi było przeczytać dwa wspomnienia.


Pierwsze – odnoszące się do wygranego 3:0 spotkania w 1997 roku w eliminacjach (już przegranych) MŚ 1998. A zapamiętanego dlatego, że wszystkie bramki strzelił Andrzej Juskowiak; i dlatego, że nasi chłopcy tak uczcili tamto zwycięstwo, że niespecjalnie zdążyli wytrzeźwieć na mecz z Gruzją, który przegrali 0:3. Nie było wtedy ani specjalnie się z czego cieszyć, ani specjalnie płakać, bo były to spotkania już tylko o pietruszkę. Aczkolwiek nad piłkarską obyczajowością zawsze warto się pochylić.

Kolejne „mołdawskie wspomnienie” pochodziło z meczu w kończących się – i też przegranych – eliminacjach mistrzostw świata 2014. Za dobiegającej końca kadencji Waldemara Fornalika – zremisowane w Kiszyniowie 1:1. I właśnie w miniony poniedziałek, w przeddzień kolejnego meczu na tych wschodnich rubieżach Europy, rzuciło się w oczy to, że ten remis uznano za największą kompromitację polskiej reprezentacji w XXI wieku.

Jeśli tamten remis, w meczu praktycznie o nic, był kompromitacją, to jak wobec tego nazwiemy wtorkową porażkę. W spotkaniu, w którym na zwycięstwie bardzo nam musiało zależeć, i od którego w dużej mierze zależały – i zależeć będą – losy naszego awansu (lub jego braku) do finałów. Nadto rozegranego nie pod wodzą nielubianych (i tępionych) przez brać dziennikarską na przykład Waldemara Fornalika lub Czesława Michniewicza, lecz fachury sławnego i zapewne pierwszego sortu – Fernando Santosa.


Czytaj więcej naszych felietonów


No więc co? Nazwiemy tę porażkę największą kompromitacją w historii polskiej drużyny narodowej, wliczając i XX i XXI stulecie? Tym bardziej że grającej w składzie z zawodnikami z klubów, które sięgnęły po mistrzostwo Hiszpanii i Włoch i kilku innych znaczących klubów europejskich?

Wygląda na to, że żaden z naszych piłkarzy powołanych przez Portugalczyka na wyjazd do Kiszyniowa, nie przeczytał owych tekstów. Fakt, wspomnienia to dość odległe i niespecjalnie przyjemne, ale przecież i takie czegoś uczą. Na przykład pokory, na przykład ostrożności. Na przykład niekończącego się szacunku dla rywala, który jest świadomy swoich słabości, ale i świadomy swojej siły mentalnej. To znaczy, że jeśli nie zostanie znokautowany, to się z desek po knockdownie podniesie i odda tak, że nie będzie można się pozbierać. A w drugiej połowie wyglądało na to, że każdy (prawie?) z naszych piłkarzy miał z tyłu głowy świadomość, że ci rywale są z o wiele niższej półki i nic nie są nam w stanie zrobić.

Tak jak kilka dni wcześniej nic nie zrobili Niemcy. Choć w Warszawie, w II połowie, przewagę mieli momentami miażdżącą, pod każdym zresztą względem. I tak oto nasza drużyna weszła na najkrótszą drogę do katastrofy. I od razu też przypomniały się słowa dyrektora reprezentacji Niemiec, legendarnego Rudiego Voellera po porażce na Stadionie Narodowym, że on jednak woli tak grającą – i przecież wciąż się uczącą – drużynę niż taką, jak Polska, wyćwiczoną… w bezładnej destrukcji. Akurat z Niemcami dała ona jakiś plon. W meczu z Mołdawią nic nie dała, pewnie dlatego, że została „wzbogacona” o wyjątkowe niechlujstwo. Pod bramką własną, a i gospodarzy.


Czytaj także w kategorii reprezentacja Polski


Swoją drogą tak się zastanawiam, co dzieje się teraz w sercach polskich trenerów. Tych z pierwszego, i tych z dalszego planu – pod których adresem od lat, nieustannie, padają złośliwości związane ze sformułowaniem „polska myśl szkoleniowa”. Akurat w minionych kilku latach dwukrotnie zderzyliśmy się z „portugalską myślą szkoleniową”. Trudno nie pamiętać wyników – już to w finałach mistrzostw Europy, już to w eliminacjach kolejnego Euro. Obśmiejemy ją teraz? A może nazwiemy kompromitującą? Pamiętając zarazem, że w tak zwanym międzyczasie bardzo tępiony Czesław Michniewicz wyprowadził polski zespół z grupy w finałach MŚ w Katarze? Styl? On zaraz pójdzie w niepamięć.

Oczywiście, to uproszczenie. Bo to nie trener dał sobie odebrać piłkę, jak to zrobił Zieliński tuż przed bramką na 2:1. Nie trener nakazał grać w I połowie dobrze, a w II tak fatalnie, że gorzej się już nie da. Być może więc kolejną gorzką refleksję nad stanem polskiej piłki nożnej trzeba będzie sprowadzić nie do tego, czy trener nazywa się X czy Y i skąd pochodzi, a (m.in.) do stanu ducha powoływanych do kadry piłkarzy. W tym takich, którzy umieją wyciągać wnioski z historii, nie tak przecież odległej.


Na zdjęciu: Czyja to właściwie kompromitacja? Fernando Santos, selekcjoner reprezentacji Polski.

Fot. Adam Starszyński/PressFocus


Pamiętajcie – jesteśmy dla Was w kioskach. A także marketach, na stacjach benzynowych. Możecie też wykupić nas w formie elektronicznej. Szukajcie na www.ekiosk.pl i http://egazety.pl.