Reżyser „Niebieskich Chacharów”: Stawiam przed kibicami lustro. Niech się w nim przejrzą

Kiedy zaczął pan kręcić „Niebieskie Chachary”?
Cezary GRZESIUK: W 2008 roku, na słynnych Wielkich Derbach Śląska. Padł rekord frekwencji, 42 tysiące kibiców. To było wydarzenie, które mnie oczarowało. Wychowałem się na Stadionie Śląskim, w latach 70. chodziłem tam z tatą na niemalże każdy mecz. Tam stałem się kibicem, tam piłka zawładnęła moim ciałem i umysłem. Jako 15-latek, zobaczyłem jednak „Hair” Milosza Formana. Po tym filmie postanowiłem zmienić swoje życie, wszystko poszło w drugą stronę. Mówię o sobie, że jestem starym rock’n’rollowcem. Na długo zapomniałem o piłce. Wróciłem w 2008 roku, dzięki derbom ona oczarowała mnie na nowo.

Skąd pomysł na taki film?
Cezary GRZESIUK: Wejście w ten świat nie byłoby możliwe, gdyby ktoś mi trochę nie pomógł. Pchnął mnie w to zaangażowany społecznie dawny chorzowski radny, spryciarz, wielki miglanc – Rysio Sadłoń. Powiedział: „Czarek, tyle rzeczy zrobiłeś, z tyloma ludźmi działałeś, a teraz narzekasz, że nie masz pracy. Zrobiłbyś coś dla Śląska”. Rzucane były w eter różne pomysły, okazjonalne, laurkowe, które nie budziły jednak potencjału, jaki musi w sobie twórca wywołać, by stwierdzić: „Tak, biorę to!”.

Wiele czynników musi zafunkcjonować, by człowiek w coś uwierzył. W sposób fizyczny musi w organizmie zaistnieć potrzeba wypowiedzenia się na dany temat. Nie przypuszczałem, że prace nad filmem potrwają aż 11 lat. Zakładałem, że może dwa… No, bo łatwo wyobrazić sobie energię na dwa lata. A na 11? To już dużo trudniejsze. Rysio wiercił mi dziurę w brzuchu przez dobry rok. „Byś coś zrobił, byś coś zrobił”. To on zaprosił mnie w 2008 roku na te derby. Przezornie zabrałem ze sobą jakąś kamerę. Wszystko stało się na stadionie. Gdy kibice walnęli w bębny, wiedziałem już, że to jest to. Że to temat na film.


Zajawka kinowa filmu „Niebieskie Chachary”



Na ilu wyjazdach był pan razem z kibicami Ruchu?
Cezary GRZESIUK: Uzbierało się 86 meczów. Gdy po raz pierwszy wszedłem do pociągu z kamerą, to zastanawiałem się tylko, którymi drzwiami wylecę. Było głośno, alkoholowo. Wszyscy dookoła byli wielcy, silni, a ja – mały i chudy. Jechaliśmy na Wisłę Kraków, krótki pociąg. Kolejny był już znacznie dłuższy. Do Gdańska, 17-godzinny. „Niebieskie Chachary” zaczynają się i kończą zdjęciami z meczu z Górnikiem Łęczna – przykrym, bo dla Ruchu ostatnim w ekstraklasie.

Na kibicowskich wyjazdach bywa gorąco. Miewał pan momenty, w których obawiał się pan wręcz o życie?
Cezary GRZESIUK: Wbrew pozorom – ani jednego. Jeśli się obawiałem, to chyba tylko za sprawą policji. Czy mnie zakatują, czy wypuszczą, czy może wykończą psychicznie. Czy sobie sam w radiowozie czegoś nie zrobię, by skończyć taką farsę. Bo jak na XXI wiek, niektóre działania służb mundurowych to jest farsa. Ale w filmie nie chodziło mi tylko o to, by pokazać działania policji. Zamierzałem postawić przed kibicami lustro, aby sami mogli się w nim przejrzeć. Kwestia, kto ile ma świadomości, inteligencji i ile zrozumie.

Zobacz jeszcze: Wiosenne derby Ruchu Chorzów z Polonią Bytom na Śląskim?


Ten film może skutecznie wybić z głowy uczestnictwo w wyjazdowych meczach, odstraszyć od tego?
Cezary GRZESIUK: Odstraszyć? Myślę, że nie. Zwrócę też uwagę, że nie jest tak, iż wziąłem od państwa pieniądze i sobie zrobiłem film. Wielokrotnie musiałem przechodzić przez komisje egzaminacyjne, kolaudacyjne. Państwowy mecenat nie polega na tym, że dostajesz kasę i robisz, co chcesz. Jest sprawdzany poziom prac, na bieżąco oceniany, oczywiście przez ludzi w ogóle niezwiązanych z piłką. W większości były to warszawskie biurokratki filmowe. Konfrontacje z nimi nie były łatwe.

Różne były wersje filmu. Jedna – dużo bardziej chuligańska, z większą ilością przemocy, agresji. Ona się nie spodobała, została odrzucona. Musiałem zaproponować całkowicie inny film, aby utrzymać państwowy mecenat. Cieszy mnie, że po wszystkich pokazach te panie wychodziły z sali z rumieńcami na twarzy. To mój największy sukces – że film o kibicach stał się filmem nie dla kibiców. Od jakiegoś czasu co tylko pojawiałem się w tych urzędniczych kręgach, to pytano mnie, jak idzie film. Pani Ewa Zychowicz, jedna z ciekawszych osób w polskim filmie pod względem wiedzy, analizy, już po którejś z pierwszych kolaudacji z opracowanym dźwiękowo filmem – wiosną 2018 roku – powiedziała: „No to co, panie Cezary. Teraz kina przed panem!”.

Ile razy miał pan wrażenie, że ten film jednak nie ma prawa ujrzeć światła dziennego?
Cezary GRZESIUK: Trudnych momentów nie brakowało. Po pierwszych 2-3 mocnych latach realizacji, gdy już kibice otworzyli się, pozwolili mi wejść do ich świata, to… pięćdziesięciu z nich zamknięto. Wszystkich bohaterów filmu straciłem na rok, dwa, trzy i pół. Wszyscy na sankcji, bez możliwości dostania się do nich. Gdy już zapadnie wyrok, to władzę nad człowiekiem ma tylko dyrektor więzienia. To on decydował, czy mogłem wejść do nich z kamerą, czy nie. Nie ma żadnej innej instancji. Przeciwko jest prokurator, policja, adwokat. Sądownictwo dba, by nie było matactw w śledztwach, dlatego osadzeni są odcięci od możliwości kontaktu – wyłączając z tego najbliższe rodziny, żony, matki.


Zobacz jeszcze: Przy Cichej znów będzie głośno


Jednemu z głównych bohaterów umarł ojciec. I nie wypuścili go z więzienia na pogrzeb! Mogli przecież przewieźć go w kajdankach na cmentarz, postałby chwilę nad trumną, popłakał. Nie pozwolili mu nawet na to. W pewnym momencie nie było sposobu, by dostać się do chłopaków. Straciłem masę czasu, by dotrzeć do więzień z kamerą. To był trudny moment, odcięcia od bohaterów. Miałem robić film z nowymi? Skomplikowało mi to trochę działanie, ale trzeba sobie było poradzić z przeciwnościami. Również stąd wydłużony okres realizacji.


Jak na ten film wpływa fakt, że główny bohater, „Kmiciol”, zmarł w lutym 2018 roku?
Cezary GRZESIUK: Mogę mówić o tym z poziomu doświadczenia zawodowego. Żaden twórca nie jest w stanie przewidzieć, że jego bohater „wytnie” mu taki numer. Tego nie da się założyć, zwłaszcza że mowa o 40-latku w sile wieku, wielkości niedźwiedzia. Nikt nie zakłada takich rzeczy. Nie będę ukrywał – to dramaturgicznie wzmocniło film bardzo, ku naszej boleści. Gdy „Kmiciol” leżał w szpitalu, zmęczony ciężką chorobą, przez ostatni miesiąc jeździłem do niego. Byłem trzy razy, spędzałem cały dzień. Wyjeżdżałem z Warszawy rankiem, wracałem o północy.

Bolało to, co się stało. Wielka tragedia, dramat. A czy pomogło to filmowi? Takie zdarzenie to skarb dla filmu, ale nie chcę w ogóle w taki sposób myśleć. Ten facet powinien przejrzeć się w tym filmie jak w lustrze, inaczej zacząć żyć, inaczej wychowywać swoje dzieci. Zrobił prezent ze swojej śmierci, którego ja nie chciałem. Cieszyłbym się, gdyby choć o milimetr zmienił swoje życie. To byłoby dla mnie wielkie szczęście. Wtedy czułbym, że „Chachary” spełniły większą rolę.


Zarobi pan na tym filmie?
Cezary GRZESIUK: Kto zapłaci za 11 lat pracy? Jakież to musiałoby być honorarium? Film kosztował około 700 tysięcy złotych. 350 tysięcy – państwowe, a reszta to mój prywatny wkład. Musiałby mi się najpierw zwrócić, a gdzie tam zarobek? Trzeba by wyprodukować jakiś fabularny hicior, by tak się stało. Dlatego nie liczę, że odzyskam to, co włożyłem. Zrobiłem to z pasji, przekraczając jakąś własną granicę, którą wyznaczyło mi życie. Wcześniej robiłem filmy dla innych, pomagałem innym. Życie ułożyło scenariusz, który mnie wykosił.

Po pół roku robienia zdjęć złamałem na pół kręgosłup. Nikt nie wierzył, że będę chodził. Sądzono raczej, że do końca życia będę skazany na przebywanie w jednym miejscu. „Rzeczpospolita” napisała, że Grzesiuk złamał kręgosłup, a takie wiadomości się rozchodzą. Telefon zawodowy zamilkł z dnia na dzień, co było dla mnie zaskoczeniem, bo mało kogo z polskiego filmu nie mam w nim zapisanego. To około 2000 osób. Z dnia na dzień nastała cisza. Taka półtoraroczna. Musiałem poradzić sobie z tym kryzysem sam,  los odciął mnie od możliwości zarobkowych. Dodatkowo rok 2008, 2009, to czas, kiedy w Europie zaczęło być trudniej o pracę.

Znalazłem się w tarapatach. Operacja w Piekarach Śląskich kosztowała 50 tysięcy euro. To mnie „skosiło”, ale jakoś dopłynąłem tym statkiem do końca. Z filmem byłem całkowicie sam. Wcześniej moja praca ograniczała się do tego, że jeśli reżyser zaprosił na plan, to doradzałem mu – własną wiedzą, intuicją. Ale moje środowisko to montaż, monitory. Otarłem się o wielkich, wspaniałych reżyserów. Wiele czasu spędziłem z Kazimierzem Kutzem. Trzy lata mieszkałem w pokoju z Jerzym Hoffmanem. Dwa lata dzień w dzień przebywałem z Jerzym Kawalerowiczem. Kilka lat – z Andrzejem Jakimowskim. Oni trochę oleju do głowy mi nalali. Co innego jednak stanąć za kamerą, a co innego – tylko dostać materiał na monitory i nim żonglować.

Robienie filmu przy monitorze, kiedy masz materiał, to tylko umiejętność gry w pokera, rozkładania kart, oszukiwania. Potrzeba dobrego gracza, który wcale nie musi mieć umiejętności radzenia sobie na planie – i to w sytuacjach kryzysowych, trudnych. Nie ma też co porównywać tego do roli producenta, muszącego pozyskać środki na film. Ja to wszystko robiłem niemalże sam, przy „Chacharach” pomogły mi 2-3 osoby. Byłem producentem, reżyserem, operatorem, a na samym końcu – montażystą. Chcę podziękować wszystkim kibicom, bo przystępowałem do tworzenia filmu z wyobrażeniem tego świata na czarno-biało. Nie było innej drogi – trzeba było stać się jednym z nich.

Czy ma znaczenie fakt, że „Chachary” zagoszczą na kinowych ekranach w momencie, gdy Ruch ma za sobą trzy spadki z rzędu?
Cezary GRZESIUK: Nie chcę mówić, że to najlepszy czas dla tego filmu. Nie planowałem tego, ale życie pisze swój scenariusz zdarzeń. Wiem, że kibice Ruchu jak nikt inny zasługują na to, by dostać taką projekcję. Nie ma się co oszukiwać – oni cierpią bardzo z powodu tego, co się dzieje z klubem. Wiele łez zostało wylanych, wszystkich to boli. Nie powiem, że ich pocieszam, ale skoro nie mają drużyny na takim poziomie, o jakim marzą, to „Chachary” mogą zbudować ich motywację do przetrwania tej chwili.


Zobacz jeszcze: Lista postulatów kibiców Ruchu Chorzów




Ulga, że wreszcie wchodzicie do kin?
Cezary GRZESIUK: Nie wątpiłem, że to się stanie, ale nie była to łatwa droga. Zainteresowanie dystrybutora było od kilku miesięcy. Badaliśmy się, szybko zdałem sobie sprawę, że trzeba pójść w taką stronę; że nic lepszego nie znajdziemy. Bardziej wątpiłem w to, że uda się sam film. Gdy on już był, gdy widziałem pierwsze reakcje publiczności, to od razu wiedziałem, że znajdzie swojego odbiorcę. Po początkowych pokazach czułem, że będzie dobrze; że film jest dobry i nie trzeba być kibicem, by się nim zachwycić. Trochę zaskoczyła mnie tak długa droga „Chacharów” do kin, były ukończone w październiku 2018.

Cezary Grzesiuk, reżyser



Na ilu festiwalach były prezentowane „Niebieskie Chachary”?
Cezary GRZESIUK: Na 17 – pięciu polskich i dwunastu zagranicznych. Na Warszawskim Festiwalu Filmowym otarliśmy się o nagrodę publiczności. W kuluarach sporo się o tym mówiło, a to wydarzenie wysokiej rangi. Byliśmy w Paryżu, Walencji, po dwa razy w Madrycie i na Krecie. Szwajcaria, Holandia… Przebojem okazał się w Ameryce Południowej. W Brazylii już był, a będzie jeszcze raz. Do tego Argentyna. Wenezuela. Ktoś podpowiedział mi, by spróbować w Chile. Dostał tam dwie fajne nagrody, wygrał jeden z festiwali jako najlepszy film oraz najlepsza produkcja dokumentalna. Nasz bohater, „Kmiciol”, pracował w kopalni, tysiąc metrów pod ziemią. To w Chile się spodobało, bo to również kraj, gdzie jest wielu górników.

Jaki jest odbiór w Polsce?
Cezary GRZESIUK: Nawet na bydgoskim Camerimage – gdzie dostają się filmy z najwyższej półki i w przypadku taniej polskiej produkcji wydaje się to wręcz niemożliwe – ktoś zrozumiał, że jest potencjał w tym, gdzie kamera weszła, co pokazała, co jej groziło. To zostało docenione. Byliśmy na Off Camerze w Krakowie, trzy razy „Chachary” były też tam grane „Pod Baranami”. W Warszawie odbyły się cztery projekcje, za każdym razem sala była pełna ludzi. Ciekawych, normalnych, no bo przecież nie samych kibiców. Film jest oglądany, widzom się podoba, biją brawo, podchodzą, gratulują. Rozmowy z publicznością, te wszystkie „Q&A”, trwają tak długo, że wyganiają nas z sal. To dowodzi, że film wywołuje emocje.

Kiedy kinowa premiera?
Cezary GRZESIUK: 14 listopada w Katowicach. Podejrzewam, że w „Światowidzie”. Miałem marzenie, by wynająć namiot, zrobić projekcję na boisku treningowym Ruchu. Z pompą, na 500-600 osób. Nie wyszło. Zwróciliśmy się też z prośbą o wynajęcie kina za pieniądze, katowickiego „Kosmosu”, ale odmówiono nam. Bardzo ubolewam, że polski – a szczególnie śląski – świat piłkarski jest tak podzielony. Założeniem filmu było również to, by kibice zobaczyli samych siebie, przyjrzeli się sobie z bliska. Rozumiem podział na heimat i altreich – to historyczne, wyniesione z zaborów. Śląsk mógłby być niezwykle mocny, podziały mu w tym nie pomagają i osobiście bardzo mnie bolą.

Film robiłem po to, by pewne rzeczy demaskować. Podziały są tak głębokie, że odbija się to również na filmie. Zabrze oczywiście całkowicie odmówiło jego projekcji. Odmówiły też Gliwice. Przez 11 lat prac odbiłem się od setek drzwi, szukając wsparcia, pomocy, by ciągnąć ten film. Zmagałem się z tym, że w Polsce między kibicem a kibolem wciąż jest znak równości. Świadomość jest wypaczona. Kibic znaczy kibol. Teraz skala jest inna, ale sytuacja – dość podobna, skoro w kinach odmawiają nam grania filmu.


Zobacz jeszcze: Ruch wygrywa z Lechią Zielona Góra. Super-Mario nie zwalnia




Gdzie i przez jak długi czas będzie można oglądać „Niebieskie Chachary”?
Cezary GRZESIUK: Będziemy „jechali” raczej długo niż krótko. Nie zdobywamy multipleksów. Prowadzimy rozmowy z Cinema City, cały czas się wahają. Umieszczenie dokumentalnego filmu w dużych kinach można w Polsce w ogóle rozważać w kategoriach cudu. To musi być wielki hicior, wielkie wydarzenie. Film dokumentalny w polskiej ofercie nie jest produktem sprzedażowym. Wypadł z niej i nie jest łatwo go przywrócić. W większości „Chachary” będą dostępne w kinach studyjnych, „DKF-ach”, które dzięki Bogu jeszcze przetrwały. Dystrybutor zajmuje się pozyskiwaniem „DKF-ów”. To będzie nasza droga. Podejrzewam, że film będzie żył w kinach przez kilka miesięcy, a jeśli zagramy w jakimś dużym kinie, to będzie to absolutne szczęście przekraczające nadzieje.

Tak na koniec: dlaczego warto wybrać się do kina?
Cezary GRZESIUK: Bo człowiek dowie się tego, czego się nie domyśla. Tak jak ja, idąc w ten świat, dowiedziałem się sam o rzeczach kompletnie mi niewiadomych. Zobaczyłem, że funkcjonuje inaczej niż myślimy, albo niż przekonuje nas o tym propaganda. Warto było pokazać, jak wygląda to naprawdę.

Ten świat kibiców jest pokazany z innej strony. Zarzucano mi jego gloryfikację, ale jestem od tego daleki. Wszedłem tam z kamerą i jestem szczęśliwy, że udało mi się zachować obiektywizm – w dodatku bez nacisków, wpływów. Tak, jak chciałem. Kamera weszła tam, gdzie do tej pory nie był nikt. Z najbliższymi współpracownikami oglądaliśmy wiele filmów o piłce. Ostatnio powstała fajna produkcja o klubie z Jerozolimy – najbardziej nacjonalistycznym na świecie, ortodoksyjnym, żydowskim. Jego prezesem został rosyjski oligarcha. Kupił klub, zatrudnił dwóch czeczeńskich graczy islamskiego wyznania. Co tam się działo na tym filmie… Jest ogień, nie ma co tego ukrywać, ale nie odważono się wejść z kamerą dalej niż na poziom murawy. Miesiąc temu wymyśliliśmy do „Chacharów” hasło: „Pierwszy film z młyna”. Dlaczego warto? Bo nikt przez 11 lat nie był przez 11 lat z kamerą na młynie.


Zobacz jeszcze: Co się dzieje z „Niebieskimi Chacharami”? Cezary Grzesiuk ma zastrzeżenia