Z łezką w oku

Wspomnień z lat spędzonych w redakcji „Sportu” nikt mnie pozbawi.


To już jest koniec, klamka zapadła. Dzisiejszy numer „Sportu” jest ostatnim w wersji papierowej. Znak czasów, po prostu. Ponieważ miałem okazję przez ponad 39 lat publikować swoje teksty w tym legendarnym dzienniku, teraz chcę przytoczyć garść wspomnień z tego okresu.

Pod kuratelą Staszka

Po raz pierwszy progi redakcji „Sportu”, która wówczas miała siedzibę na 6. piętrze tzw. Domu Prasy (teraz jest tam urząd miejski) przy ulicy Młyńskiej przekroczyłem latem 1984 roku. Redaktorem naczelnym był Tadeusz Janik (zmarł w 2022 roku, dożywszy 100 lat!). Zameldowałem się u sekretarza redakcji red. Adama Jaźwieckiego, który zaprowadził mnie do pokoju „piłkarzy”, gdzie trafiłem pod skrzydła ówczesnego zastępcy kierownika działu piłkarskiego, red. Stanisława Penara, wybitnego dziennikarza i… poety. Staszek wydał trzy tomiki poezji. Był dusza-człowiekiem, lubianym praktycznie przez wszystkich, ale jako przełożony był bardzo wymagający.

Jak chyba każdy młody człowiek po cichu narzekałem, gdy moje teksty lądowały w jego koszu i kazał mi pisać je od nowa, bo uważał, że mogę napisać to lepiej. Wtedy nie było komputerów, tylko zwykłe maszyny do pisania, więc można było korzystać tylko ze swoich notatek. Staszkowi zawdzięczam wiele, to że jestem takim dziennikarzem jakim jestem, w lwiej części jest jego zasługą.

W tajemnicy zdradzę naszym Czytelnikom, jakie było jego pierwsze polecenie dla początkującego dziennikarz. „Panie Bogdanie, za „Zenitem” jest taka kawiarnia „Kryształowa”, pójdzie pan do kelnerki i powie, że przyszedł do przesyłkę dla pana Staszka”. Zadanie było nieskomplikowane i wkrótce „przesyłka” (jej zawartość znali wszyscy jego przyjaciele) dotarła do adresata. Regularnie odwiedzał Staszka były piłkarz Ruchu, Eugeniusz Lerch (niskie ukłony, panie Gieńku). Razem grali w totka piłkarskiego, bo wtedy zakłady bukmacherskie w Polsce jeszcze nie istniały.

Trafiał „Z ukosa”

Na Młyńskiej pokój 603 dzieliłem ze wspomnianym red. Penarem i moim rówieśnikiem, Mirkiem Nowakiem. Ten też był dziennikarskim gigantem, o czym wspominał niedawno Andrzej Grygierczyk. Piszę, niestety, w czasie przeszłym, bo Mirek odszedł 22 października tego roku. Rewelacyjne były jego felietony w piątkowym wydaniu pt. „Z ukosa”. Potrafił jednym-dwoma zdaniami zamknąć temat, nie dając adwersarzowi żadnych szans na skuteczną obronę.

Kiedyś w powtórzonym meczu Pucharu Polski Górnika Pszów z Lechem Poznań przyczepił się do mnie spiker tego klubu, Julian N. (nazwisko oczywiście pamiętam, lecz nie będę mu robił reklamy). Zreferowałem Mirkowi całe zajście, a on w felietonie skwitował je jednym zdaniem: „ Mama i ja – program dla trzylatka i spikera z Pszowa”.

Mirek Nowak był prawdziwą kopalnią pomysłów i żartów. Przez kilka lat prowadziłem w piątkowym wydaniu „Sportu” rubrykę „Siaty, widły i rogale”. Mój serdeczny kolega na urodziny podarował mi więc oryginalne widły (są w redakcji do dzisiaj, chociaż bez drewnianego sztyla), nadział na nie rogala i siatkę do łowienia ryb w akwarium. Śmiałem się chyba przez pół dnia.


Czytaj także:

Wychowałem się „na papierze”


Kiedy redakcja obchodziła okrągły jubileusz istnienia, zespół w żartobliwym tonie przedstawił oczywiście Mirek. Na mój temat napisał: „Co w sercu to i na języku, a serce i język dużych rozmiarów. Po prostu złoty chłopak, zwłaszcza od czasu, gdy kupił sobie złoty łańcuszek na szyję”. Nawiasem mówiąc ten złoty łańcuszek noszę do dzisiaj.

I jeszcze słówko o starszym syna Mirka, Leszku. Gdy miał kilka lat, Mirek poszedł z nim do lekarza. Lekarz, by dodać otuchy kilkuletniemu wówczas chłopcu, zapytał: „Jak się nazywasz”. Odpowiedź była błyskawiczna: „Axl Rose”.

Uwielbiałem konferencje prasowe z trenerem Orestem Lenczykiem. Kiedy „jego” Ruch Chorzów przegrał w Wodzisławiu Śląskim 0:5 z Odrą, jeden z dziennikarzy zapyta, dlaczego w 78 minucie nie wpuścił na boisko (tu padło nazwisko piłkarza). Trener Lenczyk w swoim tylu chwilę milczał, a potem wskazując palcm na żurnalistę wypalił: „Wie pan, to jest bardzo dobre pytanie. Zaraz pójdę do szatni i go przeproszę”.

Straszą mną młodzież

Na swojej dziennikarskiej ścieżce spotkałem mnóstwo sportowców, trenerów, zwykłych kibiców i kolegów lub znajomych dziennikarzy. Wybaczcie proszę, że wielu z Was pominąłem, ale postaram się to nadrobić w najbliższej przyszłości. Zamierzam bowiem wkrótce zabrać się za pisanie pamiętnika(ów).

Przyznaję się bez bicia, że nie wiem dlaczego, inni straszyli mną adeptów dziennikarstwa, którzy starali się o pracę w „Sporcie”. Jeden z naczelnych powiedział: „Jeżeli wytrzyma pan wymagania Bogdana Nathera, to będzie pan dziennikarzem z prawdziwego zdarzenia.

Zdarzyło się kilka razy, że zgłaszałem pretensje do syna mojego przyjaciela Henia Góreckiego (Heniu, mogę tak dalej tak uważać?), Piotra. Młody Górecki z wrodzonym wdziękiem wysyłał e-maile, które rozkładały mnie na łopatki ze śmiechu. „Panie Bogdanie, wbrew temu, co Pan myśli, nie jest to żaden sabotaż z mojej strony. Ingerencja w Pana teksty jest równoznaczna z samobójstwem, a z dostępnych sposobów wolałbym kąpiel w kwasie solnym. Zapewne mniej boli…”.

I druga próbka jego twórczości: „Nerwy w takich sytuacjach są uzasadnione, a konstruktywną krytykę zawsze biorę sobie do serca. Na marginesie – jak na Pana możliwości i tak było bardzo delikatnie, skoro nie było groźby zsyłki na Syberię, ewentualnie testowania przez Pana ostrości katany na kończynach dyżuranta…”.

Przypadły mi także do gustu komentarze i refleksje Łukasza Żurka: „Pomyłek i innych usterek całkowicie nie wyeliminujemy. Byłoby ich jednak drastycznie mniej, gdyby koledzy z sieci widzieli, w jaki sposób Bogdan rozszarpał ostatnio 32 strony gazety. [PS.] Swoją drogą – chciałbym widzieć minę Matejki, kiedy myślał, że maluje Rejtana…”.

I drugi hit: „Nie czytałem tekstu, ale sugerowałbym w dobrej wierze przychylić się do apelu autora. Nie znam nikogo, kto otrzymałby trzecie ostrzeżenie od Bogdana”.


Na zdjęciu: Jednym z moich ulubionych trenerów był Orest Lenczyk, imponujący oryginalnymi komentarzami.

Fot. Tomasz Folta/PressFocus