Jaki ojciec, taki syn

Rozmowa z Michałem Listkiewiczem, byłym dziennikarzem, sędzią międzynarodowym i prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej.


Michał Listkiewicz – Wywiad

W jakiej roli wraca pan do PZPN-u?

Michał LISTKIEWICZ: – Wiceprezes PZPN-u do spraw międzynarodowych, Mieczysław Golba, zwrócił się do mnie z prośbą, żebym objął funkcję przewodniczącego Komisji ds. Zagranicznych, która ma być reaktywowana. Bardzo się cieszę, że moje doświadczenie i dorobek oraz znajomość międzynarodowej tematyki piłkarskiej będą wykorzystane. Chcę powołać do tej komisji głównie młodych ludzi. Jestem zaskoczony komentarzami, bo 90 procent wpisów na Facebooku, Twitterze czy w innych mediach jest bardzo przychylna, a bardzo wielu ludzi deklaruje chęć działania i współpracy. A to jest praca bez apanaży, bez pieniędzy. Jednak ludzie, czy to dyplomaci, czy pracujący w organizacjach międzynarodowych, czy lingwiści, są gotowi pomóc.

– Cieszę się i doceniam to, że obecny zarząd PZPN-u i prezes Cezary Kulesza obdarzyli mnie zaufaniem, bo za poprzedniego prezesa byłem trochę na aucie. Widocznie uznano, że mój czas już minął. Byłem wprawdzie jeszcze delegatem UEFA. Jednak czułem, że o ile nie ma dla mnie ciekawszych rozmówców o szkoleniu niż Andrzej Strejlau, Antoni Piechniczek czy Henryk Apostel, to tak samo w futbolowych sprawach międzynarodowych taka osoba jak ja, po ponad 20 latach w FIFA i UEFA, pełniąca różne funkcje na 12 mundialach w różnych kategoriach wiekowych, ma dorobek, który warto przekazać, a nie zachować dla siebie.


Czytaj także:


Jakie będzie pierwsze zadanie kierowanej przez pana komisji?

Michał LISTKIEWICZ: – Przede wszystkim chciałbym żeby imprezy międzynarodowe, które będą w Polsce, a przyjadą na nie obserwatorzy, delegaci, przedstawiciele różnych federacji, były okazją do pokazania naszego kraju. Żeby nasi goście zobaczyli, że Polska i nasz sport się świetnie rozwijają, żeby wyjeżdżali z dobrymi wrażeniami. Żeby to nie była marszruta lotnisko-hotel-stadion-lotnisko tylko, żeby poznali to, czym możemy się pochwalić i poznali ludzi z polskiej piłki. A druga sprawa to wykorzystanie na bazie doświadczeń z Euro 2012, których ja też byłem współautorem, zawartych wtedy znajomości i sympatii, które po tamtych mistrzostwach ciągle żyją.

– Gdy jeżdżę po świecie, spotykam się z uwagami, że atmosfera i organizacja polskiego Euro były kapitalne. Ludzie byli wspaniali, więc niech to procentuje. Wtedy łatwiej będzie też o nowe imprezy. Wielkie uznanie dla prezesa Zbigniewa Bońka, że Polsce przyznano mistrzostwa świata do lat 20 i dwa finały Ligi Europy. Jednak idziemy dalej. Prezes Cezary Kulesza, to też duży sukces, doprowadził do tego, że będziemy mieli finał Ligi Konferencji oraz finały mistrzostw Europy kobiet do lat 19. Trzeba się jednak starać o kolejne wielkie wydarzenia. Nasze obiekty są jednymi z najlepszych w Europie i szkoda, żeby służyły tylko krajowej piłce.


Michał Listkiewicz. Czytaj także:


W jej annałach zapisał się pan jako dziennikarz, sędzia i działacz. Którą z tych ról wspomina pan najmilej?

Michał LISTKIEWICZ: – Zamiast odpowiedzieć, odeślę Czytelników „Sportu” do mojej książki „Listek, najciekawiej jest po końcowym gwizdku”. Jeżdżę na spotkania autorskie po całej Polsce. Wspólnie z moim synem, Tomaszem, jesteśmy też zapraszani przez rozmaite firmy. Orowadzimy szkolenia motywacyjne dla pracowników, którym mówimy jak osiągnąć sukces, idąc cierpliwie od dołu do samej góry. Myślę, że rodzina Listkiewiczów jest swojego rodzaju ciekawostką, bo ojciec i syn dotarli do finałów mistrzostwa świata w piłce nożnej. Drugi syn, choć na niższym szczeblu sędziowskim w futsalu, też sobie daje radę. W dodatku mam kolejną pasję, czyli teqball i mogę powiedzieć, że to jest teraz moje dziecko.

– Jestem prezesem Polskiego Związku Teqballu, który na niedawnych Igrzyskach Europejskich w Krakowie odniósł ogromny sukces promocyjny. To była najbardziej oglądana dyscyplina. Oczywiście pomogło to, że mecze odbywały się w scenerii krakowskiego rynku. Jednak tylko na teqball i na koszykówkę 3×3 zabrakło miejsc. W 2021 roku gościliśmy w Gliwicach mistrzostwa świata. Kibice na Śląsku też pewnie kojarzą tę piękną dyscyplinę sportu, która jest bardzo wciągająca i ma też walor szkoleniowy. Dla młodych piłkarzy to jest kapitalne narzędzie do doskonalenia techniki piłkarskiej. Nieprzypadkowo wszystkie kluby angielskie, hiszpańskie czy niemieckie mają stoły do teqballu. W Polsce też się to przebija i to jest kolejna moja rola, w której dobrze się czuję.


Czytaj także:


Czy z tych wszystkich dni spędzonych przy piłce, był taki jeden dzień, który przyćmił wszystkie inne?

Michał LISTKIEWICZ: – 18 kwietnia 2007 roku, czyli moment, w którym w Cardiff padły słowa, że organizatorami i gospodarzami mistrzostw Europy 2012 będą Polska i Ukraina. Może da się to jeszcze porównać z chwilą, w której dowiedziałem się, że będę sędzią finału mistrzostw świata w 1990 roku na Stadio Olimpico w Rzymie. To był jednak „tylko” mój osobisty sukces. Przyznanie Polsce i Ukrainie Euro 2012 było sukcesem wielu ludzi, czasami anonimowych, czasami z drugiego-trzeciego planu. Jednak właśnie ta zespołowa praca przyniosła nam największy organizacyjny sukces polskiego futbolu. A trzeci ułamek sekundy, który miał dla mnie wielkie znaczenie, przeżyłem w połowie grudnia ubiegłego roku, kiedy po 32 latach doczekałem się zdjęcia z polskiego środowiska sędziowskiego „klątwy Listkiewicza”. Gdy dowiedziałem się, że polska trójka z Szymonem Marciniakiem jako arbitrem głównym oraz Pawłem Sokolnickim i moim synem Tomkiem jako asystentami poprowadzi finał mistrzostw świata w Katarze poczułem ulgę i dumę.


Czytaj także:


A jak pan wspomina pracę w redakcji „Sportu” w latach 1977-87?

Michał LISTKIEWICZ: – Z ogromnym sentymentem. Do dzisiaj czytam „Sport” regularnie dzięki uprzejmości pań i panów z redakcji, którzy pamiętają o mnie i wysyłają mi egzemplarze, więc jestem na bieżąco. Jestem też pod wrażeniem, bo „Sport” trzyma poziom i jest kopalnią informacji. To właściwie jedyne już w Polsce medium sportowe, w którym jest bardzo dużo informacji, a nie tylko analiz i felietonów oraz zapowiedzi. Gratuluję więc tą drogą świetnie robionej gazety. Gdy spotykam kolegów z tamtych moich dziennikarskich czasów, to w naszych wspomnieniach dominuje radość. Nawet marzy mi się zrobienie takiego zjazdu kolegów z oddziału warszawskiego. Zostało nas raptem czterech: Andrzej Kostyra, Kazio Marcinek i mieszkający we Francji Tomek Rudomino.

– Może się uda znowu spotkać, choć już nie w siedzibie dawnej redakcji na Wiejskiej, bo tam teraz jest biuro Platformy Obywatelskiej, a tam właśnie poznałem ludzi, także z innych redakcji i przyjaźnie przetrwały do dzisiaj. Tworzyliśmy wielką rodzinę dziennikarzy sportowych. Tam był taki mój drugi dom, bo choć praca się kończyła, zostawaliśmy żeby pogadać z kolegami zza ściany, z redakcji „Boksu”, czy też zejść do „Czytelnika” na herbatę czy piwko. Przewinęło się przez ten pokój wiele sław sportowych. Dzięki tej właśnie pracy poznałem takie legendy sportu, jak Władysław Komar, Irena Szewińska, Andrzej Supron, Włodek Lubański czy Waldek Marszałek. Robiłem z nimi wywiady, a później to się przeradzało w dobrą znajomość.


Czytaj także:


Czy Michał Listkiewicz ma jeszcze jakieś piłkarskie marzenie?

Michał LISTKIEWICZ: – Moim marzeniem jest, żeby wróciły czasy, w których mówiąc o polskim futbolu będziemy mówili o wynikach, a nie o obocznościach – kto kogo zabrał do samolotu, kto z kim siedział itp. Im słabsze wyniki, tym głośniej się mówi o innych sprawach. Marzy mi się, żebym dożył czasów – a mam już 70 lat, ale czuje się bardzo dobrze – w których znowu będę mógł przeżywać takie wzruszenia jakie przezywałem jako student, oglądając reprezentacje Kazimierza Górskiego i jako młody dziennikarz w okresie pracy Antoniego Piechniczka, bo wtedy Polska sięgała po medale mistrzostw świata. Życzę naszej piłce żebyśmy znowu mieli polskich trenerów pełnych pasji i wiedzy oraz bezgranicznego poświęcenia temu co robią, jak Antek Piechniczek, którego darzę ogromną estymą.

Czy o tym wszystkim opowiada pan w książce „Listek, najciekawiej jest po końcowym gwizdku”?

Michał LISTKIEWICZ: – Już okładka jest zachęcająca, bo moja utrwalona na niej mina trochę „stańczykowata” nie jest pozowana. Zdjęcie było zrobione w trakcie jakiegoś meczu oldbojów. Wyłapał je gdzieś Tomek Zimoch i podesłał mi. A w środku książka jest różnorodna. Momentami smutna, chwilami wesoła. I poważna, i z przymrużeniem oka. Chciałem pokazać, że takie jest ludzkie życie. Nie należy brać wszystkiego śmiertelnie poważnie i jak zdarzy się coś smutnego czy nawet tragicznego, to warto pamiętać, że po chmurach przyjdzie słońce i będą dni wesołe. Staram się tam też przekazywać, że ludzi trzeba lubić. Niektórych kochać, a niektórych „tylko” lubić. Wszelka niechęć, nienawiść, zawiść, zazdrość są bardzo złe. Nam samym przeszkadzają w życiu, więc wszystkich zachęcam, żeby po prostu byli dobrzy i mili.


Na zdjęciu: Michała Listkiewicza dwie twarze?
Fot. ślzpn